Strony

wtorek, 20 stycznia 2015

III Bohater

Powiedzieć, że woda była lodowata, byłoby potężnym eufemizmem. Wręcz karalnym, a przynajmniej Fylkir z chęcią ukarałby wszystkich, którzy odważyliby się poddać to w wątpliwość. Choć strach wcześniej już zmroził mu krew w żyłach, zszokowany był tym, w jaki sposób świeży chłód wbił się w każdą komórkę jego ciała, tłocząc je wszystkie w jeden mały punkcik ze swoją sadystyczną upartością. Setki litrów żywiołu naparło na niego, wyciskając z płuc niemal całe powietrze i szarpiąc bezlitośnie za nerwy. Był w piekle i gotów był stosować odpowiednie do piekieł metody.

Jego towarzysz gdzieś się zapodział, kiedy on walczył o uzyskanie kontroli nad ciałem. Zresztą, nie pamiętał o nim. Nie zawracał sobie głowy wszystkim tym, co zdarzyło się dalej niż pięć sekund wcześniej. Niestety, na przekór temu jego masochistyczny umysł postanowił obdarować go krótką wycieczką w głąb siebie.

Przypomniał sobie jak w dzieciństwie bawił się ze znajomymi w wstrzymywanie oddechu na czas – jak przegrywał, ponieważ bogowie łaskawi byli obdarzyć go wyjątkową umiejętnością wtrącania się w nie swoje sprawy, w zamian zabierając nieco pojemności płuc. Nigdy nie lubił pływać – w wielkich bólach był uczony, kiedy to wujaszek Klemens wskoczył z nim w podobne temu miejsce – choć fakt, że nie takie zimne – i powiedział, że nie wyciągnie go, dopóki się nie nauczy. Oczywiście, nie pozwoliłby mu utonąć, co nie zmienia faktu, że do dziś za wujaszkiem nie przepada.

Nauczył się. Ale głęboka woda nadal go przerażała. Na co dzień nie musiał się tym przejmować, kiedy jednak widział w telewizji jak bohaterowie horrorów przepływają zatopiony fragment jaskini bądź statku, coś ściskało go w środku i musiał odwrócić wzrok. Tego właśnie się bał – zostania odciętym od tlenu. Tego, co dzieje się w gardle i płucach, gdy wola okazuje się zbyt słaba i człowiek bierze wdech, krztusi się szukając powietrza, lecz dostaje tylko kolejne, nieprzerwane porcje cieczy.

Dlaczego nie pamiętał tego dziesięć sekund temu? Może gdyby nie było tak ciemno i tam, z tych dwóch metrów zobaczyłby wzburzona wiatrem taflę... Albo gdyby nie strzelali do niego z tych przeklętych samolotów!

Pierwszy oddech smakowałby wyśmienicie, gdyby nie deszcz i natarczywe fale, wpychające się do nosa, ust i oczu. Na przemian kaszląc, próbując odetchnąć i wypluć nachalną ciecz, utrzymać się na powierzchni i przetrzeć twarz dłonią, Fylkir przeklinał się za lekkomyślność. Rozejrzał się dookoła z mieszaniną strachu i gniewu, męczony silnymi dreszczami. Rozum powrócił, pamięć także. Razem z nimi zupełne niezrozumienie całej sytuacji.

– Facet! – krzyknął, nie widząc nigdzie sprawcy całego zamieszania. – Pilocie, do jasnej cholery! – Z wściekłością ponownie przetarł nerwowo twarz. Wziął głęboki oddech... Wypuścił powietrze, odczekał chwilkę, znowu nabrał powietrza i zniknął pod wodą, próbując nie dopuścić do siebie kolejnej dawki strachu. I rozum szlag trafił. Trudno, zrobił jeden krok, musi zrobić drugi. Najlepsze było zablokowanie jakiegoś rejonu w głowie, odpowiedzialnego za instynkt zachowawczy, wyłączenie myślenia poprzez działanie. Po prostu, zanim racjonalny umysł zgłosi veto. A nawet jeśli zdążył już to zrobić setki razy – zignorować. Jak przed skokiem na bungee albo ze spadochronem. Wystarczy jeden krok i jest po wszystkim. Nie pozostaje nic innego jak obserwacja i delektowanie się nowym smakiem życia.

Jeśli się utopi, nigdy więcej nikomu nie pomogę, pomyślał mrużąc pod wodą szczypiące oczy i obserwując. Niestety, delektować się nie miał czym, ciemne dno było zbyt ciemne o tej porze nocy. Jeśli ja się utopię, wrócę i zabiorę go ze sobą, dodał czując jak prąd ciągnie go w jedną ze stron. Odwrócił się, wolniej niż chciał. Był tam. Ciemna, nieruchoma masa unosiła się tuż pod powierzchnią w tym swoim sztywnym, napęczniałym mundurze. Przynajmniej tak mu się wydawało. Jeśli oboje się utopimy, pożałujesz, lepiej już teraz módl się do swoich bogów.

Podpłynął do obiektu, chwycił pod rękę i z trudem wytrzymując ostatnie sekundy bez tlenu wyciągnął na powierzchnię. Zimno spowalniało jego ruchy, ciężko było utrzymać odpowiednią wysokość, a co dopiero płynąć przed siebie z ciężarem u boku. Nie zamierzał się jednak poddawać. Nie o krok od zwycięstwa. Musiał to sobie powtarzać, inaczej już dawno suszyłby się w domu, a to mogłoby go skazać na późniejsze męki moralne do końca życia.

Wdrapał się ze zduszonym w gardle krzykiem na błotnisty brzeg, po czym wciągnął do siebie ciężar nieprzytomnego pilota – bardzo duży kawał mięsa. Tym razem niczego nie tłumił, wyrzucając z siebie wściekły ryk, niczym okrzyk wojenny skierowany przeciw całemu światu. Bardzo słaby okrzyk wojenny, ale potencjał miał. Gardło paliło okropnie, mięśnie rąk i nóg pulsowały boleśnie, w oczach szczypało. Był wykończony.

Dreszcze wzmogły się, kiedy tylko silny wiatr przypomniał o swej obecności. Gdyby naprawdę zdołał wyłączyć myślenie, wróciłby do lodowatej wody, ponieważ tutaj zdawało się być jeszcze zimniej. Miał jednak co innego do zrobienia, marudzenie na swój stan mogło poczekać. Sapiąc ze zmęczenia i trzęsąc się jak w febrze, pochylił się natychmiast nad klatką piersiową mężczyzny, którego świadomie i bez wyrzutów obwiniał o cały stan rzeczy.

Podskoczył. Serce biło, nie mógł zaprzeczyć, wręcz próbowało wydostać się na zewnątrz. Słyszał przy tym jakby odgłos wyrzuconych w nieco zwolnionym tempie kości do gry. Miał wrażenie, że poczuł uderzenie na policzku przez klatkę piersiową pilota. Żywotny był, szkoda tylko, że tego nie okazuje.

Poklepał się nerwowo po kieszeniach, szukając telefonu, co może nie było najlepszym pomysłem wtedy, gdy sekundy mogą mieć ogromne znaczenie, ale potrzeba skontaktowania się z kimś, kto mógłby mu pomóc, była zbyt silna. Nic. Zawahawszy się jedynie na sekundę, rozpoczął przeszukiwanie nieznajomego, szybko jednak zrezygnował, uznając, że pewnie pilotom nie wolno ich nosić.

– No dalej... – Potrząsnął go za ramię, mając nadzieję, że jakimś cudem obudzi się i zdejmie z niego ciężar odpowiedzialności. – Żyjesz? Dawaj, facet... – Nie dostrzegłszy żadnej reakcji, jęknął żałośnie i począł przygotowywać nieprzytomnego do resuscytacji. Marzył, by nigdy w życiu nie znaleźć się w takim położeniu. – O, bogowie... Aegirze, wiem, że to nie twój rejon... – szeptał nerwowo jedyne, co mu przychodziło do głowy – ...ale zróbże coś, on nie może teraz zginąć... Inaczej zeświruję, jak babcię kocham...

Zanim zdążył zabrać się za uciskanie, mężczyzna niemal zwymiotował na niego resztkami wody, męczony przez salwę okropnego kaszlu. Próbował się podnieść, ale chyba brakło mu sił, bo uderzył na powrót w błoto, nie przestając charczeć i gwizdać niczym osiemdziesięciolatek. Fylkir poszedł w jego ślady, padając na plecy i wzdychając z ulgą. Zamknął oczy i cieszył się, że to już koniec.

– Dzięki... – wykrztusił, dosyć poważnie zaskoczony szybką reakcją boga. – Skok ze spadochronem... – wymamrotał, odwracając głowę w kierunku nieznajomego. – Tak, jesteś mi winien skok ze spadochronem...



Wiele już w swoim życiu widział, w wielu miejscach bywał, jednak nigdy jeszcze nie opuścił pojazdu na powierzchni. Przydzielono mu 303 kiedy tylko dorósł do jej prowadzenia. Zwiedził nią setki miejsc, których żadna istota na tej przeklętej planecie nie widziała w swoich snach. Zrobił tysiące zwiadów, odnalazł całe góry życiodajnych złóż, spędził wieczność w doskonałej ciszy, sunąc w przestrzeni kosmicznej i rozmyślając nad obecnymi sprawami swoich braci, nad ich przeszłością i przyszłością. Nigdy go nie zawiodła. Była świadkiem jego rozwoju.

Teraz leżała zniszczona, zupełnie jak jego marzenie o spotkaniu pozostałych.

Przywódcą został niespełna pięćdziesiąt cykli temu. Sto czterdziestym trzecim przywódcą odkąd w ogóle ktoś zaczął tworzyć kroniki. Zdaje się, że wcześniej nikt nie zawracał sobie głowy historią, jednak kiedy zaczęło im brakować mądrości przodków, pożywienia i świeżej krwi, kiedy nastawili się na poszukiwania, jeden z przywódców nakazał notować postępy. Pamiętał pierwsze zdanie, zapisane bardzo starannym, wręcz idealnym pismem na starej, sypiącej się już tkaninie: "Odnaleźliśmy planetę, która może nas uratować." Dla odmiany, pierwsze zdanie, zapisane za jego panowania – "Tak myślałem, w końcu zginiemy." – było pozbawione tak doskonałości technicznej, jak i oficjalnego tonu, ale przynajmniej zapisane w specjalnie przeznaczonej do tego księdze, które wyrabiali z hodowanych na pokładzie roślin. I wcale nie chodziło o ich trudną sytuację, bo od dawna takiej nie doświadczyli – czy ktoś z trudną sytuacją przejmuje się robieniem ksiąg? Po prostu rozkazał powiększyć oddział zwiadowczy, wysyłać wszystkich częściej i dalej, samemu biorąc w tym udział. Nie spodobało się to... nikomu, jeśli być szczerym. Ale pragnął odnaleźć pozostałe kolonie, a do tego potrzebowali większych zapasów.

Byli tak blisko, wszystko wskazywało na to, że podążali we właściwym kierunku. Słaby sygnał, który odczytali kilka cykli temu, ślady wierteł na mijanym niedawno księżycu, to dziwne przeczucie, pchające go w tym kierunku... I nastał ten dzień.

Wszyscy od pierwszych cykli wiedzieli, co powinno stać się z tymi, którzy ujawnią swoją obecność na odwiedzanej planecie. Nikt nie mógł przeżyć, żeby nie zagrozić pozostałym. Musieli zachować tajemnicę swojego istnienia za wszelką cenę, nie byli gotowi na żadną walkę. Ich broń nadawała się jedynie do odstraszania, jeśli się uprzeć, można nią było zrobić niewielką dziurę w niezbyt twardej powierzchni – idealna do naruszania stabilności terenu, nie przeciw zmasowanemu atakowi. Na dodatek nie mieli jej pod dostatkiem. Opierali się na technologii sprzed wielu pokoleń. Nigdy jednak za czasów wszystkich jego przodków – a studiował kroniki niemal tak często jak dokonywał zwiadów – nie musieli się posuwać do tak dramatycznych czynów.

Byli samowystarczalni – w wiecznej podróży przestworzami wszechświata kradzież surowców z okolicznych planet i księżyców wciąż zaliczała się do samowystarczalności. Odnajdywali na swej drodze w stanowczej większości światy puste, martwe, opanowane bezruchem, na których zbadanie można było spokojnie poświęcić trochę czasu. Te zbyt gwałtowne, tak zwane młode, omijali.

Szukanie minerałów, które można było przerobić na paliwo, wody, obiektów organicznych, to było zadanie dla większości z nich. On zajmował się obserwacją. Szukał życia. Gdyby działał zgodnie z regulaminem, nie miałby praktycznie co robić, ponieważ szansa, że cokolwiek znajdzie była niewielka. Dlatego najczęściej szukał tego samego, co pozostali, tylko zostając w powietrzu.

Tym razem wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Woda widoczna była ze znacznej odległości. Znał ten typ – bardzo obiecujące źródło surowców, jeśli tylko temperatura była odpowiednia. Szybko okazało się, że ich umiejętności kamuflażu zostaną solidnie przetestowane. Na planecie zastali mieszkańców i wcale nie był im do tego potrzebny specjalista od ich poszukiwań. Tworzyli skupiska, duże, bardzo duże skupiska. Podchodząc do obiektu od pogrążonej w ciemności strony, mogli zobaczyć światła, zupełnie niepasujące do działań natury kosmosu. A tą przecież trochę znali. Znaleźli rozumny gatunek.

Przemierzyli ogromną drogę, lecz po raz pierwszy mogli zastosować się do zasad, które ktoś przed nimi wymyślił – zapewne nie bez powodu.

Nie minęła chwila i fascynacja odkryciem przestała mieć znaczenie, ponieważ 303 zaczęła ignorować jego polecenia. Obawiał się, że wielu innych spotkało to samo. Ci, którzy przybyli po niego... Nie słyszał ich.

Nie miał pojęcia, co takiego wydarzyło się po jego ostatnim wspomnieniu. Pamiętał jak ciało próbowało walczyć, ale umysł był gdzieś poza tym wszystkim. Potem był ból, ale to nie był jego ból. Przestał mieć znaczenie.

I znowu ta istota. Podobny do ludzi, a jednocześnie taki... Inny. Niski, chudy, mały. Choć kształtem przypominał jego rasę, to twarz zdradzała znaczne różnice. Owłosienie na szczycie głowy, oczy takie dziwnie schowane wgłąb czaszki, odstający trójkąt pośrodku, jakby chroniący otwory nosowe... W ogóle, mieli strasznie dużo skóry wszędzie. Ale ubrania też wykonywali z roślin. Widać ich inteligencja nie była daleko za jego rasą.

Ale język mieli naprawdę dziwny. Słyszał kilka razy, jak krzyczy, mówi normalnym głosem, szepcze, co chwila coś, odkąd wytargał go z 303.

Po co to zrobił? Skąd się tam wziął? W jakim celu?

Trudno było o tym myśleć, kiedy wszystko bolało, jakby postanowiło udowodnić, że ból jak najbardziej jest jego bólem. Szybko doszedł do wniosku, że chyba śmierć była dalej niż mu się wydawało, życie zaś zapowiadało się dużo mniej znośne niż się spodziewał. Każdy oddech sprawiał mu fizyczne cierpienie, nie mógł schwytać tyle tlenu, ile potrzebował. Pewnie wina atmosfery.

Teraz, kiedy już minął pierwszy szok, wcale nie chciał umierać. Przeżył ostatnie chwile, to znaczy, że tamta strona wcale się o niego nie starała. Ból w płucach mącił nieco przejrzystość tej teorii, ale nie zwracał na to uwagi. Musiał coś zrobić, problem polegał na tym, że jasność myślenia całkowicie go opuściła.

Próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie i niemal wpadł do wody. Mężczyzna złapał go w ostatniej chwili i odciągnął dalej. Nie bronił się, ponieważ nie miał na to sił. Zresztą, nie chciał. To nie miało sensu. Gdyby chciał, odepchnąłby go przecież niczym worek do ćwiczeń. Nie czuł, by przyniosło to odpowiednie skutki, szczególnie teraz. Jako dowódca musiał ufać swojej intuicji, a ta... zapodziała się gdzieś, kiedy zderzył się z ziemią. Jak wszystko inne, co czyniło z niego dowódcę. Co czyniło z niego Gu'edianina.

Zastanawiał się tylko, dlaczego obcy zachowuje się przy nim tak swobodnie. Zupełnie wytrąciło go to z równowagi, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Ani nie usiłował atakować – choć początkowo tak uważał – ani uciekać. Ciągle go tylko gdzieś targał, za nic mając przestrzeń osobistą.

Chciał się odezwać, ale z jego gardła wydobył się jedynie niezrozumiały warkot. Niezrozumiały dla niego, a co dopiero dla kogoś takiego jak ten dziwny mężczyzna. Odchrząknął, ale nie kontynuował prób nawiązania, a raczej odwzajemnienia kontaktu, nie chcąc niepotrzebnie przestraszyć nieznajomego. Nie miał pojęcia, co dalej. Zawsze wiedział, co czynić. W tej chwili przyszłość stanowiła tajemnicę. Po raz pierwszy w jego długim życiu. Nadszedł chyba jakiś koszmarny czas nowości.

– Ty żyjesz... – usłyszał nagle bardzo wyraźnie, mimo huczących odgłosów jakie wydawało tutejsze otoczenie. Odwrócił się w stronę jednego ze swoich braci i zdębiał zupełnie. Stali z dwadzieścia stóp od niego, dwóch kompanów, których imiona z całą pewnością nie mogłyby zostać przetłumaczone na język nagle ożywionego mężczyzny. Jednak gdyby spróbować, byłoby to coś w rodzaju Haagb z półniemym b i Doshre, z naciskiem na sh, które wcale nie brzmiało jak sz.

Mówiąc coś głośno obcy zostawił go i podbiegł do nowoprzybyłych.

– Nie! – zdołał tylko chrypnąć dowódca Gu'edian, ale było już za późno. Bohater padł bez ruchu na ziemię od silnego uderzenia w twarz. – Pomagał mi...

– Nawiązałeś z nimi kontakt? – spytał z nutą paniki w głosie Doshre, podchodząc do przełożonego. To on zadał cios. Był wyższy i ogólnie większy od brata, zresztą, trudno było nie być. Był największy w całej kolonii. Gdyby stawiali na siłę, z całą pewnością to on zostałby jej przywódcą. Ale nie został. Właściwy przywódca pół leżał teraz, pół siedział na ziemi, nie mogąc odnaleźć sił w nogach. Podejrzewał, że to wina wypadku. Początkowo nie zwracał na to uwagi, ale teraz nie mógł wstać przy swoich ludziach, co było bardzo kompromitujące.

– Co się wydarzyło, Morg? – spytał Haagb, łapiąc go pod ramię i podnosząc do pionowej pozycji. Głos miał spokojniejszy, choć wciąż nerwowy.

– 303 przestała reagować... Zwariowała chwilę po tym jak... Jak woda zaczęła się lać z nieba... – Spojrzał w górę, zamykając oczy. Oddech zdążył mu się nieco uspokoić. Przez te swoje maleńkie otwory nosowe czuł zapach mokrej ziemi, mokrej trawy, zapach samego deszczu, nawet zapach obcego mężczyzny, leżącego kilkanaście stóp dalej. Nie miał jednak o tym pojęcia. Nie wierzył, że przez cały ten czas przestrzegał siebie samego przed zatrzymaniem się na jakiejś planecie i wyjściem z pojazdu. Nawet w ochronnym kombinezonie. Całe życie w zamknięciu, w ciemnościach, przeczulony na światło, nie miał pojęcia jak to jest doświadczyć przestrzeni. Natury. Tak się jej obawiał... A teraz nie mógł się nacieszyć, mimo iż sytuacja wymagała od niego racjonalnego myślenia. – Myślicie, że tak wyglądał nasz dom?

– Myślimy, że mamy kłopoty – powiedział Doshre, wlepiając w niego swoje wielkie, czarne oczy. – Co według ciebie powinniśmy teraz zrobić?

– A jak was uczyłem? – odparł bez chwili namysłu, odwzajemniając spojrzenie. Wiedział, że zabiorą go na statek, choć nie był pewien w jakim charakterze. Popełnił czyn, będący w ich kodeksie największym przestępstwem, jakiego można było się dopuścić. Przynajmniej teoretycznie. Sam dobrze wiedział, co zrobiłby na ich miejscu. Problem polegał na tym, że troszkę już się znali i wiedzieć, co by się zrobiło, a to zrobić, nie szły tutaj w parze.

– O czymś takim nas nie uczyłeś – powiedział znacząco Haagb, zanim kolega zdążył się odezwać. – Musimy wracać, zaraz zaczną nas szukać.

– Ktoś prócz mnie...

– Nie, a przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Nam woda nic nie zrobiła – odparł Doshre, kierując się w stronę nieprzytomnego. – Może nam zaszkodzić, jeśli zostaniemy tu dłużej. Ta planeta to niewyczerpane źródło pożywienia, paliwa, wody... Musimy coś z nim zrobić.

– Bardzo... uparta z niego istota. – Morg obawiał się o nieznajomego. Trochę mu zawdzięczał, nie dało się ukryć. Nie mógł przecież pozwolić, żeby coś mu się teraz stało. To myślący gatunek, do tego jak zdążył się przekonać posiadający w sobie sporo odwagi, woli przetrwania, może nawet moralności. Zabicie go byłoby jak zamordowanie Gu'edianina.

– Tak, ale chyba nie za mądra.

– Podejrzewam, że nas dokładnie nie widział. Zostaw go, nic nam nie zrobi. – Doshre popatrzył na niego znad ciała mężczyzny, nie kryjąc zdziwienia. Haagb również nie zrozumiał. – Zabierzemy ze sobą ile trzeba i ruszamy dalej. To nie tego miejsca szukamy.

– Czekaj, Morg, chyba coś mi umknęło. – Doshre wrócił kilka kroków do swego dowódcy, przyglądając mu się badawczo. – Nic nam nie zrobi? A zasady? Nagle przodkowie przestali mieć świętą rację?

– Jestem twoim dowódcą czy nie? – Chciał brzmieć pewnie, ale wiedział, czego może się spodziewać. Tylko głupiec próbowałby nadal się oszukiwać. W chwili jego rozbicia się na Gu'ed był już nowy przywódca. Naturalna kolej rzeczy – stary umiera, nowy obejmuje władzę. Zaakceptował to, wchodząc na stanowisko. Wracając, wprowadziłby chaos.

Nikogo za nic nie winił. Pogodził się z tym, kiedy tylko pojął, że za chwile zderzy się z ziemią. Lecz gdy okazało się, że nadal oddycha, pojawiła się w jego głowie zdradliwa myśl – a może jednak. Teraz próbował ją od siebie odsunąć, przywołując do porządku lata wychowania pośród swoich braci. Wykonywał swoją robotę najlepiej jak mógł, dzięki niemu pokonali dużo większą trasę niż za pięciu jego poprzedników, znaleźli nowe organizmy, teraz nawet gatunek rozumny. Mógł być dumny, nawet jeśli to ostatnie miało im tylko zaszkodzić.

– Nie mam pojęcia... – Doshre potwierdził jego przypuszczenia, choć w jego słowach więcej było samego pytania niż odpowiedzi. Spojrzał na kolegę, na próżno szukając u niego wsparcia. Morg zaśmiał się tylko. Nie wyszkolił ich za dobrze. Być może dzięki temu został dziś po raz kolejny już ocalony.

– To róbcie to, co kazałby wam nowy dowódca. A brata zabierzcie na pokład.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz