Strony

wtorek, 14 stycznia 2014

III Staruszek

Smoczysko wyglądało niczym rzeźba, wykuta w zimnym kamieniu. Poruszało tylko swoim wielkim brzuszyskiem oraz nozdrzami, rozszerzając je i zwężając na zmianę. Biała para, wydobywająca się z tych czarnych otworów, wcale nie oznaczała, że temperatura ciała bestii jest większa niż powietrze. Wręcz przeciwnie, to były kryształki lodu, zamarzającego powietrza dotkniętego oddechem, nie na odwrót.

Gad wlepiał swój badawczy wzrok w Arndrosa, który stracił na chwilę trzeźwość myślenia. To pierwszy raz, kiedy widział taką bestię z bliska, a już na pewno nigdy sobie nie wyobrażał, że kiedykolwiek przez zwykłą bezmyślność wejdzie samowolnie do wnętrza jej groty. Smoki były niezwykle rzadkie i tak naprawdę nikt nie miał pojęcia jak się zachowują, gdzie żyją, kiedy i na co polują – poza tym, że prowadzą raczej dzienny tryb życia, czyli zupełnie odmienny od reszty drapieżnej części świata. Każdy jednak, kto miałby nieszczęście smoka zobaczyć, od razu wiedziałby z czym ma do czynienia. A instynkt podpowiadałby mu, że nie warto testować gustów żywieniowych gada.

Była to największa istota, jaką widział świat. I jedyna, również potrafiąca ten świat zobaczyć. Mówiło się, że zdolne są wzlecieć ponad zamarzniętą powłokę planety na zatrważającą wysokość, która umożliwiała odnalezienie granic jej lodowych połaci. Poza nimi znajduje się inna rzeczywistość. To tam trafiła Loedia. Arndros był zaś na dobrej drodze...

Znieruchomiał. Odwzajemniał spojrzenie, choć tak naprawdę bał się je odwrócić. Przeszukiwał w głowie jak największą ilość informacji na temat tych stworzeń. Skrzydła, zdolne unieść tonę mięsa w powietrze, pazury i kły, które z łatwością rozprują każdą z istot na tym padole, morderczy dech, grube łuski, ogon... Stanowczo nie powinien nawet sięgać po swój żałosny nożyk. Myślenie mu nie pomagało.

Wypuścił powoli powietrze z płuc, starając się nie wydawać przy tym żadnego dźwięku. Robił to instynktownie, zupełnie jakby jego ciało nie miało pojęcia, że bestia już go usłyszała, już zauważyła. W takiej chwili jedyne, co można zrobić, to ostrożne oddalenie się od niebezpieczeństwa, zanim zechce ono dobrać ci się do skóry. Tak też Arndros postanowił. Zrobił jeden powolny krok w tył. Drugiego takiego już nie zdążył.

Smok rzucił głową w bok, unosząc ją na szyi i prostując grzbiet. Usiadł w majestatycznej pozie, tracąc zupełnie zainteresowanie nieproszonym gościem, który w obawie przed atakiem uskoczył w tył i zasłonił bezsensownie twarz ręką. Wtem zza lodowej ściany wyszedł starzec, którego Arndros spotkał przed chwilą na zewnątrz. Był starszy niż się spodziewał, co dawało do myślenia, ponieważ rzadko kto w otoczeniu, jakie znał, przeżywał okres dorosłości. Zatrzymał się tuż przy lewej łapie smoka i pogładził ją z uśmiechem.

– Mówiłem, żebyś się nie przestraszył – powiedział, chowając rękę z powrotem pod futro. – A ta kula? Wspaniała, prawda? Wybacz, ale nie potrafiłem się powstrzymać.

– Kim jesteś? – rzucił zszokowany Arndros. – Co ta bestia tutaj robi?

Mężczyzna zaśmiał się w głos i podszedł do przybysza, który sprawiał wrażenie niepotrafiącego się zdecydować którą postać bezpieczniej byłoby obserwować. Starzec nie zwrócił uwagi na jego nieufność. Stanął obok i odwrócił się przodem do smoka, spoglądając nań dumnie.

– Rzadko kiedy mam okazję rozmawiać z ludźmi, zaprawdę, zbyt rzadko, a ich reakcje na tą piękność potrafią być zabawne... – Westchnął, drapiąc się żywo w dolą część twarzy. Dłoń zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Arndros zdążył jednak zauważyć coś dziwnego: palce mężczyzny miały bardzo ciemną barwę, zupełnie niepasującą do... Nie, wróć! Twarz również miała brązowawy odcień, dopiero teraz na nią spojrzał. Nigdy jeszcze nie spotkał czegoś takiego. A może to przez światło? Zerknął mimowolnie na swoje dłonie i były tak samo blade jak zawsze, tyle że z błękitnym odcieniem. Do tego ten zarost, którego prawie nie było. Ten człowiek pochodził z jakiegoś innego świata. Wydawało się, że tylko biały, a raczej już szary ze starości, ubiór trzymał go tutaj. – Muszę być kimś szczególnym, żeby taka piękna i mądra smoczyca zaszczycała mnie swoją obecnością? Niech cię wyobraźnia nie ponosi. Nie zaatakowała cię, a przecież po raz pierwszy w życiu stoisz przed jej obliczem. To bardzo spokojne stworzenie, nie rozumiem w jaki sposób jej podobne mogą uchodzić za inne. Potrafią uciec z pola walki przed dużo słabszym przeciwnikiem tylko dlatego, że ponad wszystko cenią sobie spokój. Ta maleńka nawet nie opuszcza swojej groty od wielu, wielu lat.

Maleńka, pomyślał z niedowierzaniem. Siedmiometrowy, latając gad, ledwo mieszczący się w swojej grocie. Starzec musiał spędzić z nią już bardzo dużo czasu, co świadczyło o tym, iż albo jest zupełnym głupim szaleńcem, albo odważnym i charyzmatycznym człowiekiem, któremu należy się wielki szacunek. Reakcja smoczycy na jego wejście skłaniała do wariantu drugiego, choć wszystko inne wybierało pierwszy. Ona rzeczywiście nie chciała go pożreć, a wręcz traktowała jak swego pana, przy którym musi się odpowiednio zachowywać. Mimo to... Smok!

– Co ona... Czym się żywi? – To pierwsze pytanie, które przyszło mu na myśl.

– Ja ją karmię, oczywiście – odparł starzec bez namysłu. – Codziennie poluję i przynoszę łowy w zamian za nietykalność. Minimum dwa razy dziennie. Więc dobrze się składa, że przyszedłeś, bo czas obiadu... – Spojrzał na rozmówcę i pokazał żółte zęby w uśmiechu. Gad parsknął przez nos i zwinął się na śniegu tak, by nadal móc spokojnie obserwować przybysza z pozycji leżącej.

Arndros zmarszczył brwi i zerknął na starca, który pokręcił tylko głową, ruszając powoli w stronę, z której przyszedł. Dobrze się bawił, żartując sobie z niego. Nie podobało mu się to. Nie był w humorze przez ostatnie wydarzenia i nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek jeszcze mogło być inaczej.

– Smok... Chodź ze mną. – Starzec odwrócił się i czekał, aż gość podejmie decyzję, co nastąpiło niemal natychmiast. Arndros nadal nie ufał temu człowiekowi, ale jeśli trafiła mu się okazja do oddalenia się bezpiecznie od "maleńkiej", to nie miał zamiaru jej zaprzepaszczać. Kiedy ruszył, ostrożnie i jak najbliżej ścianki groty, starzec podjął przerwaną myśl i zaczął iść dalej. – Smok, jeśli śpi, potrafi bardzo długo czerpać energię z ostatniego posiłku. Ona rzadko kiedy się budzi, to prawdziwy śpioch, możesz mi wierzyć. A, jak widać, brzuszek też ma pokaźny, więc jest najedzona. Słyszałeś kiedyś powiedzenie "Nie ma lepszego przyjaciela od najedzonego smoka"? Ach, no tak... Wiedz, że w przyszłości będzie ono dużo bardziej rozpowszechnione.

Arndros nic nie odpowiedział. Skupił się na czymś innym. Gad śledził go wzrokiem do samego końca, a kiedy był mijany – parsknął tak jak poprzednio i skulił się bardziej, przez co mężczyzna instynktownie przyspieszył kroku. Kiedy zrównał się ze starcem, światło zza pleców zgasło. Chciał się odezwać, bo nagle ogarnęło go nieprzyjemne wrażenie, że smok właśnie ponownie wstaje i szykuje się do skoku, ale towarzysz go uprzedził:

– To światło kuli, zapomniałeś? Ona śpi i lepiej, żeby tak zostało.

– Co to było?

– Kula? Zaraz zobaczysz. – Odpowiedział starzec tajemniczo, nie zwalniając kroku. Tunel zaczynał się i kończył swego rodzaju pomieszczeniami – w jednym mieszkała smoczyca, w drugim zapewne starzec. Oddzielał je mocno zawijany korytarz i aby zobaczyć drugie z pomieszczeń trzeba było minąć co najmniej dwa zakręty. Jeden minęli. Zza drugiego dochodziło przygaszone, jasnopomarańczowe światło, jak o wschodzie słońca na powierzchni. – Masz pojęcie, że ludzie o tym świecie wiedzą mniej nawet niż o smokach? Wasze życie w osadzie składa się jedynie z cyklicznych polowań na rogacze, wilki, czasem jakieś pojedyncze pełzacze; nocą kilku z was strzeże reszty, za dnia wszyscy zajmujecie się wspólnym marznięciem.

Arndros milczał. Ale on zwykle albo milczał, albo mówił bardzo mało. Zgadzał się ze starcem, lecz takie życie nigdy mu nie przeszkadzało. Mając określony cel z dnia na dzień – opiekować się rodziną, chronić ich, polować dla nich – człowiek nie myślał o smokach, zabawie w odkrywanie nieznanego, badanie bestii, które pierwszą lepszą okazję wykorzystałyby, żeby się nim pożywić. Tym zajmowali się prawdziwi zapaleńcy, samotne dziwaki bądź idioci. Nie czuł się żadnym z nich.

– Tak wygląda życie w tych czasach, chłopcze. A wystarczy trochę pochodzić po tym świecie, żeby to wiedzieć.

– Pochodzić po świecie? – spytał z niedowierzaniem. Trudno było mu wyobrazić sobie tego niewielkiego mężczyznę broniącego się przed zwykłym wilkiem, a mimo to stał przed nim cały, zdrowy i bardzo żywy.

– Nigdy się nie ukrywałem, obserwowałem, szukałem... Widzę więcej, dzięki czemu wiem więcej. Świat jest tajemniczą krainą, która skrywa wiele skarbów. Wystarczy po nie sięgać. Oczywiście duża część z nich pokryta jest trucizną, ale jeśli człowiek posiada odpowiedni hart ducha i olbrzymią ilość szczęścia...

Wkroczyli do maleńkiej – w porównaniu ze smoczą grotą – jaskini śnieżnej, która każdego wprawiłaby w osłupienie. Ścianę i sklepienie oblepiało wielkimi łatami coś, co rzucało pomarańczowe światło. Były to ogromne ilości gęsto zbitych, bardzo maleńkich igiełek i wypustek, na końcu których błyszczały kropelki fluorescencyjnej substancji. Na ścianach całość bardzo płasko pokrywała śnieg. Brzegi niektórych plam były wyschnięte i obumarłe, prawie niezauważalne w blasku tych nadal żywych. Na sklepieniu to coś ściskało się na mniejszych przestrzeniach, tworząc wypukłe owale, przypominające troszeczkę miseczki, przylepione do powierzchni dnem. Płyn gromadził się gęsto na krawędziach i bardzo cienką warstwą wewnątrz. Nie skapywał.

Trudno było oderwać od tego wzrok. Arndros podszedł do jednej z łat na ścianie, niesiony przez zwykłą ciekawość. Z bliska poczuł bardzo przyjemny, słodki zapach. Już wyciągał dłoń, żeby dotknąć tajemniczej substancji, kiedy ktoś chwycił go za ramię.

– Nie radzę – ostrzegł starzec. Arndros zaklął w duchu na swoją lekkomyślność. – To bardzo paskudna substancja, tworzona przez te małe potworki trochę w samoobronie, a trochę dla zwabienia pożywienia. Tak, pożywienia. Wszystko chce żyć, a te wypustki są bardzo wartościowym pożywieniem dla mniejszych i większych zwierzątek. Same zaś żywią się tym, co chciałoby się żywić nimi. Dodaj do tego zapach i smak samej mazi, a zobaczysz jak ładnie to wszystko działa. Przyjrzyj się dokładniej. – Mężczyzna puścił go i dał trochę czasu. W niektórych miejscach lep pokrywały pojedyncze bądź grupowe ofiary tego śmiertelnie niewinnego stworzenia. Łupinki białych i szarych skorupek bezkręgowców, niewielkie kosteczki, a nawet na wpół dopiero strawione ciałka.

– Spójrz teraz... – Starzec dotknął substancji kawałkiem zbitego śniegu i przesunął, by ją zebrać. Kiedy odsunął śnieg od ściany, stworzenie wysłało jakiś impuls z środka uszkodzonej części. Wypustki skurczyły się i rozszerzyły na powrót falą, jakby przekazywały sobie nawzajem polecenie. Arndros instynktownie odsunął się od ściany. Rana została błyskawicznie zalepiona. Jakby tego było mało, śnieg w dłoni starca zaczął się roztapiać. Woda skapywała po jego skórze, nie czyniąc żadnej szkody. Przysunął dłoń do buzi i skosztował. Nic się nie wydarzyło.

– A trucizna? – spytał niecierpliwie obserwator tego przedstawienia, kiedy starzec uśmiechnął się tylko niczego nie tłumacząc.

– W kontakcie ze śniegiem przestaje być trucizną. Nie mam pojęcia w jaki sposób, ale tak się dzieje. A kiedy woda dotknie martwych... – Chlapnął na brzeg jednej z łat i nakazał gestem znaczne odsunięcie się od ściany. Sam też odszedł kilka kroków. – Ostrożności nigdy za wiele.

Początkowo nic się nie wydarzyło. Jednak wprawne oko mogło zaobserwować, jak "martwe" wypustki w jakiś sposób wystrzeliwują maleńki strumyczek pochłoniętej wody i na powrót tracą zainteresowanie całą sytuacją. Po chwili tuż pod nimi, na odległości kilkunastu cali od ściany, wybuchła burza, zamknięta w kuli. Błyskawice szalały w najlepsze, rozświetlając jaskinię paletą barw, jakie trudno było sobie w normalnych warunkach wyobrazić. Bańka wirowała w powietrzu przez jakiś czas, by potem łagodnie zacząć sunąć w dół. W pewnym momencie jednak jej tor lotu się zmienił – nadal spadała, ale poczęła jednocześnie przybliżać się do Arndrosa, który stał bliżej niż starzec. Kiedy ten zrobił kilka kroków w tył, kula spadła i rozpłynęła się w śniegu. Światło zniknęło. Starzec się śmiał.

– Co cię tak bawi? – obruszył się tamten, poirytowany. – Dlaczego to zbliżało się do mnie?

– Jesteś ciepły. Najprawdopodobniej nic by ci się nie stało, tak jak naszej małej smoczycy.

– Najprawdopodobniej?

– Wolałem nigdy nie sprawdzać. Rozumiesz, szczęście to nie wszystko. Ale może skończmy już tę zabawę. Przybyłeś tutaj po inne informacje.

Była to prawda. Już na wstępie pytał o swoich znajomych, jednak później to wszystko tak go oszołomiło... Nie wierzył własnym myślom. Nigdy nie ruszał się sam poza granice swojego domu, polował zawsze w grupie – tak było trzeba, trójka mężczyzn, nie mniej, nie więcej. Niewielkie miał pojęcie o świecie, w którym przyszło mu żyć. I w żaden sposób mu to nie przeszkadzało. Im mniej człowiek wiedział, tym szczęśliwsze życie wiódł – tak uważał. A teraz? Teraz wszystko się zmieniło. Za punkt honoru ustanowił sobie odnalezienie przyjaciół. I już na wstępie tak trudno, tak bardzo trudno było uniknąć napływu nowej wiedzy...

– Byli tu – rzucił krótko starzec. – Obie grupy. Były tu, ale poszły w złą stronę. Zresztą, i tak by tam nie dotarły pieszo. Lodowe miasto znajduje się setki godzin stąd na południe.



Dochodziło popołudnie, kiedy Jokarl wezwał Hagrana do siebie. Trudno o zachowanie, a przynajmniej przetrzymanie tajemnicy w tak małej społeczności – było ich nieco ponad dwadzieścioro, licząc z dziećmi. Szczególnie, że biedna Loedia umarła po wielu dniach męki.

To był ciężki czas. Gdyby tylko mógł, dawno już podążałby śladem przyjaciela. Powinien ruszyć od razu, ale nie wziął jego słów na poważnie, za co się w tej chwili katował. Zapomniał chyba z kim ma do czynienia. Znał Arndrosa, czasem tylko miał nadzieję, że się myli. Podejrzewał, że daleko nie zajdzie, bo zatęskni za rodziną, zrozumie jakie głupstwo popełnia i wróci. Puszczanie się samotnie w tą białą nieskończoność na zewnątrz to jak pchanie głowy w paszczę głodnej bestii. Ale sytuacja okazała się gorsza, niż myślał.

Jego przyjaciel nie był lekkomyślny – jeśli zdecydował się na taki krok, musiał to dobrze przemyśleć. Nie da się pożreć i wróci, choćby miał wykopać dziurę w zaświatach. Zawsze był uparty, łatwo wyrabiał sobie zdanie o danej osobie bądź sytuacji i trzymał się go potem kurczowo do samego końca, działając w zgodzie ze sobą. Był to typ człowieka, który nigdy się nie zmieniał, w żaden możliwy sposób.

– Gdzie on jest? – rzucił na przywitanie Jokarl, obserwując Hagrana swoimi lekko zmrużonymi, szarymi oczami. Czekał pośród wielu rozłożonych na lodzie skór – pokrywały grubo całą posadzkę. Ilość takich trofeum od zawsze była równoznaczna z renomą mężczyzny w społeczeństwie. Jokarl nie był dobry w polowaniu, lecz od lat miał ucho wyczulone na wszelkie plotki, intrygi oraz nieodpowiednie słowa rzucane w nieodpowiednim miejscu. Jeszcze zanim odłączyli się od społeczności bardzo dobrze wiedział co z tymi informacjami robić. Podarek czy też haracz, co za różnica. Ważne, iż zdobywał skóry, a inni udawali, że nie wiedzą jak. Hagran różnił się od nich tym, że zamiast udawać, nie zwracał na to większej uwagi. Serce owej różnicy tkwiło w fakcie, że jeśli już przyszło mu uwagę zwrócić – robił to bez problemu.

– Potrzebuję co najmniej dwóch pomocników, żeby odpowiednio przygotować i przenieść ciało...

– Hagran, nie psuj mi humoru, proszę. Mów, co zamierza.

– ...sądzę, że nie będę musiał nikogo o to błagać, w końcu wszyscy się bardzo dobrze znamy – kontynuował Hagran nieporuszony. Nie zrobił ani jednego kroku naprzód. Stał w wejściu, patrząc na siedzącego sobie wygodnie mężczyznę – dumnego mężczyznę, który w jego oczach wyglądał całkiem śmiesznie: brak dłuższych wąsów i brody, a cera bardziej blada od niejednej kobiety, które bardzo rzadko opuszczały wykopane w śniegu osady. W lewym uchu tkwił wbity jeden z maleńkich kawałków ciepłodajnego kryształu. Na szyi naszyjnik z nich, a białe ubranie poplamione miejscami krwią. Mężczyźni nosili takie rzeczy, jeśli chcieli wyglądać poważnie, jednak na nim to wszystko wyglądało niesamowicie wręcz sztucznie. Jokarl nie był dobrym aktorem, jeśli już się go znało.

– Nie baw się ze mną, co? – odparł nieco spokojniej, wstając. – Skieruj może ten swój gadzi język w inną stronę. My to znaleźliśmy, pamiętasz? – Rozłożył ręce i odwrócił się do rozmówcy plecami, spoglądając z zachwytem na ściany oraz sklepienie. – Ty, ja, Kelo. Jesteśmy wszystkiemu tak samo winni.

– Nigdy nie zabiłbym żadnego z przyjaciół – odparł natychmiast Hagran, nie spuszczając wzroku z tyłu głowy mężczyzny, który wciąż obserwował coś pod sufitem. Zapadła cisza, którą przerwał jego krótki śmiech, sztuczny jak wszystko inne.

– Nie zapominasz się? Ktoś mógłby to odebrać jako coś osobistego: obrazę, może zarzut... Groźbę? – Tym razem to Hagran nie wytrzymał i parsknął śmiechem, tyle że jak najbardziej szczerze.

– To zabawne, że tak to widzisz. Groźbę? Zarzut? A kim jesteś, żebym pałał do ciebie taką nienawiścią? – Odczekał chwilę, ale serce zaczęło mu już bić szybciej. Podszedł do Jokarla i złapał go za ramię, odwracając w swoją stronę niczym marionetkę, mimo iż ten próbował się wyrwać. Hagran był tylko trochę starszy, ale budową ciała oraz siłą znacznie przewyższał współrozmówcę. – Straciliśmy sześciu mężczyzn, w tym właśnie Kelo. Do tego dwie kobiety zmarły w bolesnych gorączkach, obie nosiły dzieci naszym przyjaciołom. Odkąd tutaj przyszliśmy, przestaliśmy się rozwijać! A co robi nasz samozwańczy przywódca, zamiast szukać przyczyny? Nic. Siedzi w swojej dziurze i zastanawia się w jaki sposób może mu zaszkodzić bohater, jeśli wróci chociażby z jednym zaginionym.

– Zostaw mnie, albo pożałujesz...

– Tak łatwo cię rozgryźć, Jokarlu – powiedział Hagran z pogardą, puszczając jego ramię.

– Żaden z was nie chciał podjąć się tego, co ja wziąłem na siebie! – Mężczyzna wyciągnął prawicę i palec wskazujący skierował prosto w pierś drugiego, jakby wytykał mu błędy. – Ani ty, ani ten twój bohater nie zajęliście się nimi wszystkimi, choć mieliście do tego takie same prawa jak ja. A teraz co? Podważacie mój autorytet za każdym razem, kiedy coś da wam ku temu okazję! To żałosne, nie sądzisz? – Poprawił odruchowo ubiór i odszedł na bok, zdenerwowany.

– Żałosny jest fakt, że chcesz, abyśmy z tobą rywalizowali. Ludzie sami wiedzą, czego słuchać. Co jest prawdą. Widzą, obserwują. A w świetle władzy na jaw wychodzi wiele cieni...

– Co masz na myśli? – Podszedł do niego gwałtownie i widać było, jak blada skóra na jego twarzy czerwienieje jeszcze bardziej niż minutę temu.

– Naprawdę nie wiesz? – odparł Hagran, również zbliżając się o krok do swojego przywódcy. – Berdag był mi obcy, ciebie znałem – wtedy bardzo dobrze. Dlatego nic nie mówiłem. Uważałem, że takie są reguły tej gry, walka o pozycję, o renomę, chociaż zadziwiło mnie, że to ty chcesz walczyć w taki sposób. Ale mi nigdy na tym nie zależało, więc po co niby miałbym się wtrącać? Teraz się sobą brzydzę, rozumiesz? Brzydzę, ponieważ on byłby czystym przywódcą. Czystym – podkreślił, spoglądając na krwawy kolor futra Jokarla z obrzydzeniem.

Odwrócił się, żeby opuścić pomieszczenie i zająć się tym, co obiecał przyjacielowi. Nie było mu to jednak dane. Zagrodził mu drogę jeden z osiłków przywódczych. Określano tak dyskretnie grupkę kilku dobrze umięśnionych nieszczęśników, którzy biegali jak najbliżej Jokarla, usługując mu czy to z chęci posiadania w przyszłości licznych przywilejów,gdyż sami do rządzenia się nie nadawali, czy też byli czymś szantażowani i nie chcieli skończyć sielanki, jaką ich wszystkowidzący władca im zapewniał.

Był większy i silniejszy, do tego posiadał lodową klingę, wzmacnianą kamieniem.

– Mogłem się tego spodziewać – powiedział tylko Hagran i odwrócił się na powrót do swojego dawnego przyjaciela. – Zawsze potrafiłeś jednać sobie ludzi. Ja sam za późno zobaczyłem jakim kosztem. Co teraz zrobisz z nimi wszystkimi?

– Z kim? Ty jeden robisz kłopoty – odparł Jokarl już w zupełności spokojny i opanowany. Jego humor się nawet nieco poprawił. – Reszta nadal gra, jak to mówisz. Oboje wiemy, co stanie się z Arndrosem w najbliższym czasie. Nawet jeśli będzie miał szczęście – wykończy go mróz.

– Nigdy go nie znałeś.

– To był twój druh, nie mój. Znajdź dzieciaki. – Drugie zdanie skierowane było do dryblasa, który w mig zniknął z pomieszczenia. Za wejściem stał kolejny, ale nawet nie spojrzał do środka. – Opowiem ci coś. Mi też zdarza się słuchać i obserwować i niektóre opowieści bywają ciekawe. Był kiedyś pewien "staruszek", który nie pozwalał dzieciom bawić się z mamusią, cały czas się przy niej kręcił pod nieobecność taty. Biedaczce bardzo szybko się pogarszało. Pewnego dnia, och, jaka strata!, zmarła, a ojciec zniknął bez pożegnania. Ostatnim, który z nim rozmawiał, i nie była to spokojna rozmowa, był ów staruszek... Domyślasz się może, co będzie dalej?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz