Strony

środa, 1 stycznia 2014

I Nowy Dzień

Słońce wychylało się powoli zza horyzontu, jakby nie do końca chciało patrzeć na białą kulę, którą niegdyś ogrzewało. Było blade i bardzo niewielkie, jego światło odbijało się jednak od śniegu z siłą niezwykle irytującą dla mieszkańców tego świata. Czerń, pomarańcz i żółć – kolory, które kojarzono ze wschodzącym księżycem, biel zaś tolerowano tylko przy jego świetle. Słońce było tutaj więc wrogiem, nie przyjacielem. Oślepiało, utrudniało rozpoznanie krajobrazu, sprawiało, że powietrze stawało się strasznie suche i trudne do wdychania. Jedno można było tylko słońcu zawdzięczać – zapewniało względną ochronę przed drapieżnikami w tych kilku godzinach doby.

Nikt nie miał tutaj pojęcia czym jest ogień błogosławionej w innych warunkach gwiazdy, a mimo to życie istniało. Nie było tak bogate jak kiedyś, ba, nie było nawet tamtego namiastką. Ale trwało. Rozwijało się, ewoluowało tak, by móc poradzić sobie w nowej erze – Epoce Wiecznych Mrozów. Udowodniło, że natura zawsze znajdzie sposób, aby powstać na nogi. Historia zatoczyła koło. Nieważne, co mówi się o doskonale dopasowanych i zharmonizowanych pierwiastkach, których najdrobniejsze nawet zakłócenie mogłoby doprowadzić do nieodwracalnej katastrofy. Życie zawsze przetrwa, zawsze znajdzie sposób.

Arndros był tego najlepszym przykładem – wysoki, dobrze zbudowany, dorosły mężczyzna, który kucał właśnie niemal na szczycie łagodnego wzniesienia, tyłem do wschodzącej gwiazdy. Gdyby ktoś obserwował teren z oddali, nie wiedząc o jego obecności, z całą pewnością niczego by nie zauważył. Był ciasno owinięty grubym futrem koloru takiego samego jak wszystko inne na tej planecie. Od przodu nie wyglądał wcale inaczej. Jego długie, białe włosy spadały luźno na to ciepłe ubranie, czasem sprawiając wrażenie, że to właśnie z nich jest ono stworzone.

Siedział w ciszy od wielu godzin, nie poruszając żadnym mięśniem. Wypatrywał wszelkich zmian w otoczeniu przed sobą, nasłuchiwał najmniejszego dźwięku. Wszystko mogło tutaj stanowić zagrożenie – w tym świecie każda istota była drapieżnikiem, wszystkie rywalizowały o pożywienie i ze śmiertelną wręcz zaciętością potrafiły o nie walczyć przeróżnymi sposobami. Nawet jeśli na takie nie wyglądały, zawsze trzeba było być ostrożnym. Problem w tym, że ciepło było tutaj swoistym magnesem, do którego wszystko ciągnęło. Jego źródło mogło znajdować się głęboko pod pokrywą śnieżną, a i tak było dostrzegalne w tej mroźnej krainie. Inna sprawa, że jakiekolwiek życie było rzadko spotykane, toteż większość nocy można było spać spokojnie.

Mężczyzna z bliska ostatecznie mógł przypominać martwe zwierze albo, miał nadzieję, bardzo dziwny kawałek zaspy, zanim jednak cokolwiek mogłoby dojść do takiego wniosku, on już by to coś zauważył i ostrzegł pozostałych. We względnie niedalekiej odległości od niego, w różnych miejscach znajdowało się jeszcze trzech podobnych Arndrosowi ludzi. Każdy zwrócony twarzą w innym kierunku, jednocześnie mając w zasięgu wzroku trzech pozostałych. W takich warunkach to, jak bardzo jest się czujnym i ostrożnym decydowało jak długo będzie się można chwalić tymi cechami. Niejednokrotnie zaś bardziej opłacało się dzielić nimi ze współtowarzyszami niż samotnie bawić w szkołę przetrwania. Po prostu trwało to nieco dłużej.

Kiedy mężczyzna dostrzegł kątem oka, że strażnik skierowany twarzą na wchód cofa się do swojego tunelu, on także wślizgnął się ostrożnie w niewielki otwór za sobą. Za dnia było bezpiecznie – planeta wtedy zasypiała. Ci, którzy pełnili nocną wartę na powierzchni mogli wreszcie odpocząć. Kolejna noc – na szczęście – bez zbędnych komplikacji. Nowa osada miała jednak pewne zalety.

Ześlizgując się w dół, Arndros rozprostował wreszcie nogi i odkleił od twarzy włosy tak swoje jak i zwierzęcia, do którego należało kiedyś futro. W krótkim czasie pokonał zjazd, po czym, jak zwykle, uderzył z wielką siłą w świeżo ułożoną zaspę białego puchu. Kiedy wstał i pozbył się śniegu z uszu oraz ust, usłyszał śmiechy dochodzące zza wielkiej lodowej kolumny po środku sali, łączącej ze sobą kilka korytarzy. Powinien się przyzwyczaić. Czasem mu się udawało pamiętać, jednak po tylu godzinach stanu wyostrzenia zmysłów, korzystają one z każdej okazji, by się tylko na chwilę wyłączyć.

– Denerwujcie starego ojca, denerwujcie, małe paskudy – powiedział, kiedy już splunął po ran trzeci, pozbywając się smaku zamarzniętego żywiołu. Odgarnął włosy z czoła i przeczesał je palcami, po czym zaklął cicho pod nosem, kiedy nieużywane kości i mięśnie odmówiły przy powstaniu posłuszeństwa. – Kiedyś to wy będziecie tam wypatrywać niewidzialnych bestii, których jeden kieł jest większy niż wasza dwójka razem wzięta. – Przeszedł powoli kilka kroków w stronę kolumny i przystanął na sekundę, wstrzymując oddech. Pozwolił w ten sposób swoim uszom wyłapać najmniejszy hałas, jaki robili Kasnert z Grellem. Szczerze mówiąc wcale nie musiał tego robić, ponieważ ich śmiechy słychać było zapewne na drugim końcu każdego korytarza. Ale mógł też ich dzięki temu zaskoczyć.

Kiedy wychylił się, żeby złapać dwie małe kulki futra, tylko Grell odskoczył na czas. Kasnert okazał się zbyt wolny i przypłacił to sinym uściskiem ojca.

– Nie macie nic do roboty? – spytał mężczyzna, biorąc syna na ręce. Grell stracił już zainteresowanie i zaczął rysować coś w śniegu. Byli bliźniakami, do tego identycznie ubranymi, ponieważ bardzo się przy tym upierali – choć, prawdę mówiąc, nie mieli zbytnio przy czym się upierać, ubrania wszędzie były podobne. Mieli po sześć lat i żywotności więcej niż można by zmieścić w tych małych, bladych ciałkach. Ciekawe, że nie podzieliła się ona na dwoje, a jeszcze tylko spotęgowała. Wszędzie ich było pełno i jakimś cudem zawsze znajdowali ten odpowiedni czas, żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu. I przeciwnie również, nawet częściej.

– Stary Hagran na nas ciągle wrzeszczy – odparł złapany malec, wyjmując obgryzany kciuk z buzi – i wszystkim tylko przeszkadzamy!

– To może czas przestać? Jesteście już dość dorośli, żeby zacząć zachowywać się jak na mężczyzn przystało. I co to w ogóle miało znaczyć „stary”? Hagran jest w moim wieku, trochę szacunku do opiekunów! – Arndros ruszył w kierunku jednego z korytarzy, przerzucając syna przez ramię i drapiąc po plecach ku jego wielkiej uciesze. Wtem zobaczył mężczyznę, o którym rozmawiali. Stał tam spokojnie i pewnie nikt nie potrafiłby wyczytać z jego twarzy tyle, co Arndros. Te wieści nie mogły mu się spodobać.

Postawił chłopaka na ziemi, każąc mu zająć się czymś z bratem, a sam ruszył w kierunku przyjaciela z rosnącym niepokojem. Przydałaby mi się godzina snu, myślał, tylko godzina, później świat może się zawalić. To chyba nie tak wiele...

– Co z nią? – spytał, mijając szczupłego mężczyznę z włosami jeszcze jaśniejszymi niż jego własne, ale za to krótszymi. Nie zatrzymał się ani na chwilę. Jego ciało dostało zastrzyku energii, mimo iż umysł starał się odsuwać od siebie najgorsze scenariusze, narzekając na zmęczenie.

– Nie jest dobrze – odparł tylko Hagran, zrównując z nim krok. Nigdy nie był dobry w przekazywaniu złych wiadomości, ale po tym można było poznać, jak bardzo złe one są.

– Tarnon nie wróci, Kelo też, nie dotrą na czas... – zaczął Arndros, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Otworzył i zamknął usta kilka razy, zanim ponownie się odezwał. – Miałem z nimi pójść.

– Wiesz jakie są zasady, poza tym Loedia...

– Zasady! Znaleźliśmy to miejsce zaledwie parę księżyców temu, a on już myśli, że świat należy do niego! – przerwał ostro przyjacielowi, wchodząc w światło setek malutkich kawałków cieplnego kryształu – minerału niezwykle cennego i poszukiwanego – które tkwiły w ścianach i na suficie tego swoistego placu. – Popatrz na nie tylko! Mam je wszystkie pozdzierać ze ścian i zanieść do tej jej małej jamki, żeby mogła spokojnie urodzić? Czy pozwolić jej się tutaj męczyć i w końcu wyzionąć ducha? – Swoim podniesionym głosem zwracał uwagę kobiet i dzieci, które z przestrachem albo zaciekawieniem oglądały się na nich. Podszedł prosto do wielkiej misy z kamienia, w środku której znajdowała się woda oraz największy z kryształów – a i tak nie większy od pięści Grella czy Kasnerta.

– Uspokój się, chcesz nas wszystkich zabić? – Hagran złapał go za rękę i szarpnął mocno, ale Arndros wyrwał się i pomaszerował dalej. – To i tak nic nie da, a przecież wiesz, jakie są delikatne! Wystarczy wstrząs, a każesz nam szukać nowego domu!

Mężczyzna zatrzymał się, nic nie mówiąc. Godzina, pomyślał, zamykając oczy i zaciskając pięści, tylko godzina. Celowo unikał myślenia o kobiecie, która miała mu urodzić trzecie dziecko. Kryształy były zbyt niewielkie, żeby można było przy nich na dłuższą chwilę choćby zdjąć ubranie, a co dopiero urodzić dziecko. Ten tutaj mógłby trochę pomóc, ale Hagran miał rację – to za mało. A w całości jest potrzebny, żeby mogli dalej roztapiać śnieg. Im mniejszy kryształ tym mniej ciepła daje, a ich ilość wcale nie kumuluje tego wszystkiego. Były to bardzo tajemnicze twory, ich moc była jak woda, która bez względu na ilość i kształt otworów, cały czas utrzymywała ten sam poziom.

Pierwszy i ostatni jak na razie poród Loedii był bardzo trudny w normalnych warunkach i trwał wiele godzin. Arndros próbował pocieszać się tym, że wtedy były to bliźniaki, jednak nie miał przecież żadnej pewności, co stanie się tym razem. Do rozwiązania zostało sporo czasu, jednak kobieta od jakiegoś tygodnia zaczęła tracić siły i obficie się pocić, mimo iż czasem była zimna jak lód. Nie było dobrze, a z każdą chwilą tylko się pogarszało. On zaś musiał nad sobą panować, po dziesięć godzin siedzieć na zewnątrz w bezruchu, a potem iść do niej i spać snem najlżejszym, jaki dane mu było kiedykolwiek wcześniej kosztować.

Trzyosobowa grupa mężczyzn wyruszyła na poszukiwanie cieplnych kryształów jeszcze zanim miała rodzić Malja – kobieta, która zmarła dwa księżyce wcześniej. Miesiąc później misję podjęły kolejne trzy osoby. Żadna z ekip jeszcze nie wróciła, nikt nie pojawił się choćby z wiadomościami. Sprawy miały się coraz gorzej.

– Co mam powiedzieć chłopakom? Przecież oni nawet nie wiedzą, w jakim stanie jest ich matka.

– Idź do niej. Kilkanaście minut temu poczuła się na tyle dobrze, by zasnąć. Postaram się trzymać ich z daleka... Wam obojgu przyda się odpoczynek.

Mężczyzna bez słowa ruszył w kierunku jednej z komnat, które znajdowały się wszędzie wokół. Stanął w wejściu na chwilę, by przyjrzeć się swojej ukochanej. Była piękna, nawet taka wymęczona. Na jej jasnej cerze znajdowało się kilka ciemniejszych plamek, które nadawały jej wyjątkowego wyglądu. Długie, białe włosy uplecione były w warkocz, chociaż Arndros zawsze jej powtarzał, że w rozpuszczonych wygląda dużo lepiej. Zabawne, że w takich chwilach potrafił myśleć o głupotach.

Podszedł do niej w końcu i kucnął przy stosie zwiniętych skór, na których leżała. Przyjrzał się dokładnie, po czym położył delikatnie dłoń na brzuchu i zamknął oczy w nadziei, że uda mu się poczuć jakikolwiek ruch swojego dziecka. Po chwili westchnął ze zrezygnowania, przykrył kobietę i poprawił kilka kryształków tak, by równomiernie pokrywały ciało. Nachylił się nad nią, odgarnął zagubiony lok z czoła, zostawił na nim bardzo długi pocałunek i wyszedł.

– Zajmij się chłopcami, dopóki nie wrócę – powiedział, podchodząc do Hagrana, który nie zdążył nawet zmienić pozycji. – Ten nasz samozwańczy przywódca niech daruje sobie wysyłanie za mną kogokolwiek. Wrócę, kiedy znajdę resztę. Nikt, rozumiesz? Nikt więcej tutaj nie umrze, klnę się na duszę. – Ruszył w stronę korytarza, którym przyszli.

– Stój, co ty wygadujesz? – obruszył się Hagran, przyspieszając kroku, by dogonić przyjaciela. – Co z Loedią? Co mam jej powiedzieć, jak się obudzi? Że jej mężczyzna biega na powierzchni za zgrają facetów, którzy opuścili nas ponad dwa księżyce temu? Każdy z tutaj obecnych wie, jak oni wszyscy skończyli.

– Ach, tak? – Arndros stanął i odwrócił się do niego, z trudem panując nad sobą. – Skoro wszyscy wiemy, to dlaczego od tylu dni nic nie robimy? – Nie czekając na żadną odpowiedź, ruszył dalej. – Nic jej nie musisz mówić. Odpoczywa. Zajmij się wszystkim, liczę na ciebie.

Kiedy zniknął w mroku korytarza, Hagran kazał gapiom zająć się swoimi sprawami, po czym wrócił do pokoju Loedii. Nie zamierzał nikogo o niczym powiadamiać. Powinien za nim biec i próbować przemówić mu do rozsądku, jednak nie mógł zostawić kobiety samej. Co ten człowiek sobie myśli? Zachowuje się jak głupiec, to do niego niepodobne. Hagran nie zamierzał go zawieść, ale nie potrafił też go zrozumieć. Odkąd Loedia zaczęła gorączkować, robił co mógł, żeby im pomóc. Mężczyźni mieli komnaty w dalszej części osady, mimo związków, jakie ich łączyły z kobietami i dziećmi. Razem mogli spotykać się jedynie na neutralnym gruncie, który również znajdował się nieco dalej. Jednak z powodu tragicznej wyjątkowości owej sytuacji, ich dwoje mogli przebywać tutaj bez przerwy, pod warunkiem wzięcia na siebie wszystkich nocnych wart w tej części osady. Wymieniali się więc nimi od tygodnia. Żaden nie narzekał.

– Pogubił się – westchnął, siadając ostrożnie obok kobiety. – Jednak nie zmienia to faktu, że uparty ci się trafił mężczyzna, Loedio.

Kiedy spojrzał na jej twarz, dostrzegł coś, co powinien zauważyć już dawno temu. A właściwie brak czegoś. Kobieta nie oddychała. Jej klatka piersiowa nie poruszała się, serce nie wystukiwało pulsu, widocznego zwykle na mokrej, teraz wyschniętej szyi. Oczy trwały w bezruchu, niczym perły, ukryte pod powiekami. Kryształy były już zbędne, Loedia nie żyła.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz