Strony

wtorek, 30 grudnia 2014

V Grzechy Słabych

– Posłuchaj, Starcze – Arndros poczuł, jak cały ciężar ostatnich godzin osadza mu się na piersi, utrudniając oddychanie. Umysł pogrążony w chaosie, ciało wymęczone, dusza w strzępach... Był na nogach o wiele za długo. Jego życie polegało na siedzeniu w jednym miejscu całymi dniami. Nie polował tak często, jak inni, zajmował się głównie ochroną osady.

– Cudownie – skomentował ciemnoskóry, widząc jak jego gość próbuje opanować zawroty głowy. – Wyruszasz na misję w takim stanie? Jak długo jesteś w drodze? – Podszedł do niego i położył dłoń na ramieniu. Chciał przejść z nim kilka kroków wgłąb komnaty, ale Arndros się wyrwał.

– Posłuchaj... Nie obchodzi mnie żadne Lodowe Miasto na południu ani teoria tych wszystkich... Nici, czy czego innego. Muszę odnaleźć swoich przyjaciół, zanim pochłonie ich ten twój piękny, nieznany świat, rozumiesz? Muszę, inaczej... – Słowa nie popłynęły. Odwrócił się od mężczyzny i odszedł kilka kroków. Co inaczej? Wszyscy umrą? Nie, nie umrą. Zapomną, prędzej czy później. Wrócą do codzienności. Tylko on i Hagran będą pamiętać. Ale czy zdołają coś zmienić? Umrze nadzieja, że coś da się zrobić, szansa na lepsze jutro. – Inaczej wszystko się rozleci.

– Potrzebujesz odpoczynku...

– Nie mogę zwlekać – odparł Arndros bez zastanowienia, przecierając oczy zmarzniętymi palcami. – Jutro może być za późno.

– Jutro może nie nadejść. Usiądź, dam ci coś...

– Nie mogę czekać!

– Nie zachowuj się jak dzieciak, bo pierwszy lepszy ścierwojad wyżre ci dziurę w brzuchu. Bohatera od idioty dzieli brak rozwagi. Siadaj, jak mówię. Zjesz coś, potem się prześpisz. Lepiej tutaj niż tam. – Mężczyzna podszedł do skupiska skór pod jedną ze ścian groty i zaczął w nich grzebać, zupełnie nie zwracając uwagi na to, czy jego niesforny gość przypadkiem nie wyszedł.

Wyciągnął jedną sztukę i rozwinął na ziemi. Na widok płatów suszonego mięsa, Arndrosowi zaburczało w brzuchu. Kiedy Starzec powrócił do rozbierania niewielkiego stosu, on pozwolił sobie podejść, ukucnąć obok i nieśmiało sięgnąć po strawę.

Gospodarz miał rację. Nie był taki silny, za jakiego się uważał, choć prędzej poległby na powierzchni w walce ze zwierzyną niż tam zasnął. Nie spał całą noc, szedł pół dnia, ale wytrzymałość miał zahartowaną. Sen nie był jego częstym gościem ostatnimi czasy. Tak samo jak pożywienie. Nie pamiętał nawet kiedy ostatni raz jadł. Może Hagran mu coś podsuwał, on sam nie przykładał do tego wielkiej wagi. Mało rejestrował, choć starał się przy dzieciach wyglądać normalnie. W tej chwili dopiero dotarło do niego, jak marny musiał być tego efekt.

– Mam go od dekady – niespodziewanie przerwał ciszę Starzec, wydobywając wreszcie ze skór złocistobiały kryształ niemal tak wielki jak jego głowa. Z wnętrza wydobywało się żółte światło, delikatne, choć silniejsze niż w tych wszystkich widzianych do tej pory przez Androsa. Natychmiast zostawił mięso i przybliżył się do życiodajnego minerału. Bał się go dotknąć, uszkodzić, pozbawić siły. Ciepło uderzyło w jego drżące dłonie, powodując lekkie swędzenie. – Nawet nie wiesz ile nocy mu zawdzięczam.

– Skąd go masz?

– Wątpię, byś uwierzył w coś, w co sam nie do końca wierzę, choć tam byłem... – Westchnął i zawinął skarb w materiał. Zajął się napełnianiem skórzanego bukłaku śniegiem, by go później włożyć między skóry. – Myślisz, że dzięki niemu skończyłyby się twoje problemy, co? – spytał, jakby czytając w jego myślach, choć nawet na niego nie spojrzał. – A przyjaciele? Nie musisz już po nich iść? – W jego głosie było coś więcej niż kpina – był osąd.

– Skąd wiesz jakie mam problemy? – warknął wściekle Arndros, wstając. Nie podobał mu się kierunek, w jakim zmierzała rozmowa. Oczywiście, że kryształ załatwiłby jego problemy. Nie wszystkie, choć znaczną większość. Jego żona zmarła tam, w gniazdku tego tchórza Jokarla, podczas gdy jakiś świrnięty staruszek trzymał w smoczej jaskini skarb, który mógłby ją ocalić, a leżał on zawinięty w kilka skór i służył do podgrzewania jedzenia oraz ubrań. Oczywiście, że pragnął tego kryształu!

– Byli tu, nie pamiętasz? – Również wstał. – Myślisz, że spędziliśmy wieczór na wspólnym milczeniu? – Odwrócił się, wyciągnął zza pazuchy ostry kamień i ruszył w stronę zagrzybiałej ściany. Arndros podbiegł do niego i zagrodził drogę.

– Powiedziałeś im, że mają pod nosem to, po co wyruszyli? Powiedziałeś, zanim puściłeś po śmierć?!

– Chyba zapominasz kim byli twoi przyjaciele.

– Co to ma znaczyć?

– Uważasz, że ktokolwiek z tych, którym sam pozwoliłeś wyruszyć na wyprawę po śmierć, i to dwukrotnie, bo jak wiemy poruszali się w dwóch grupach, w dosyć poważnym odstępie czasowym... – Arndros z trudem nad sobą zapanował. Spokojna twarz mędrca, niemal uśmiechnięta, sprawiała, że miał ochotę go uderzyć. Niestety, mimo podłości jego niedokończonych słów, miał rację. Przynajmniej częściową.

Nie powinien pozwolić im iść. Jokarl miał w tym jakiś cel, choć on nie miał pojęcia jaki. Wysłał sześciu ludzi, najpierw jedną trójkę, miesiąc później drugą, choć ta zgłosiła się sama, by odnaleźć pierwszych. Nie protestował, mimo iż sześć osób stanowiło jedną piątą ich wszystkich – najlepsi myśliwi, najszlachetniejsi z mężów, gotowi zginąć za pozostałych... Z drugiej zaś strony – jeśli chcieli odnaleźć źródło ciepła, cóż innego mieli robić?

Tym razem to on się odwrócił i ruszył w stronę korytarza, którym tutaj przybyli. Musiał iść, czym prędzej. Każda kolejna chwila w tym miejscu byłaby czasem zmarnowanym, a on nie mógł do tego dopuścić.

– Myślisz, że ktokolwiek z nich odebrałby mi siłą ten kryształ?! – krzyknął za nim Starzec, upuszczając kamień na ziemię. – Nie! Postąpili tak jak ty, choć z dużo mniejszym ogniem w sercu...

Ostatnie słowa wypowiedział już normalnym tonem. Arndros dawno zniknął mu z oczu.



Tak bardzo chciałaby wrócić. Dostać jeszcze jedną szansę. Obudzić się kilka dni temu w jednej z tych zimnych pieczar, wiecznie gotowa do dalszej drogi, tułająca się po bezkresach lodu. Obudzić się mężatką z dzieckiem. Ile dałaby, aby było jak dawniej. Zgodziłaby się nawet osiąść, zostać jedną z tych pozbawionych własnej woli matek, mieszkających w osadach i wykonujących zadania niczym oswojone zwierzę. Gdyby tylko ten jeden jedyny raz obudzić się bez bólu.

Jeden tydzień. Tylko ona, ona sama. Nikt więcej nie musi wiedzieć. Cóż to dla bogów? Pstryknięcie palcami. Dlaczego żaden z nich nie chciał jej wysłuchać? Dlaczego wszyscy pozwalali na takie cierpienia? Niech zrobią z nią co chcą, byle zabrali każdą sekundę ostatnich siedmiu dni. Już. Teraz.

Nikt nie słuchał jej nieustannych modlitw. Leżała skulona w ciemnym kącie niewielkiej jamy, wykopanej w śniegu przez coś, czego pazury odbite były dosłownie wszędzie. Trzęsła się z zimna i obserwowała, jak pięcioletnia Eve bawi się nożem. Rags i Brot siedzieli po przeciwnych stronach kryształu, w ogóle się tym nie przejmując. To Rags go jej dał z tym swoim parszywym uśmieszkiem, wykręcającym za każdym razem wnętrzności Irlis. Brot był debilem niezdolnym do takich czynów, chyba że z głupoty. W każdym zaś geście Ragsa było ukryte ostrze, wymierzone prosto w nią. Chciał ją złamać. I mimo iż udało mu się to doskonale na samym początku, robił to ponownie. W nieskończoność. Czerpał z tego przyjemność.

Nie mogła, nie potrafiła na nich patrzeć. Każdą komórką swego ciała nienawidziła, w każdej minucie swojego nowego życia, w każdej sekundzie tego koszmaru pragnęła śmierci tej dwójki niemal tak samo jak swojej własnej. To uczucie zabijało ją od środka, trzymając jednocześnie przy życiu. Karmiła się nim, obiecując sobie z każdym oddechem, że doczeka odpowiedniej chwili. Tylko jednej, maleńkiej, w odpowiednim miejscu i czasie.

Pamiętała ich spotkanie. Sama zaproponowała, żeby połączyli siły. Sama chciała. Widziała, jak Rags na nią patrzy. Czuła się taka zmęczona całym tym łażeniem w kółko po białym, wiecznie białym, niezmiennie białym pustkowiu. Miała dość strachu przed monotonią w osadzie, podczas gdy ich życie wcale nie było ciekawsze. Tylko nogi bardziej bolały, a szanse na ujrzenie kolejnego dnia były wielokrotnie mniejsze. Nie wystarczała jej ochrona męża, jego opieka, troska. Tylko on, ona i ich córka. Ciągle tak samo zmęczeni, tak samo wyobcowani. Pragnęła czegoś więcej, chwilowej odskoczni.

Oddała mu się już pierwszej nocy, kiedy zostali sami.

Wtedy zaczął się koszmar.

Zabił Neila. Wbił mu ten pieprzony nóż w plecy, klepiąc jednocześnie po ramieniu i uśmiechając się do niej. Miał tyle przyzwoitości, by wcześniej kazać Brotowi zająć się małą.

Właściwy moment we właściwym czasie. Tylko jeden właściwy moment...



Arndros był wściekły. Sam nie gdzie leżało źródło tej emocji.

Miał tak blisko siebie jeden z największych kryształów na tym śmiertelnie białym padole i wyszedł. Zostawił osobę, która mogła mu pomóc. Bo co? Bo była samolubnym draniem? Czy dlatego, że wepchnęła starego, krzywego palucha prosto do rany i zaczęła wiercić? Najbardziej korzystnie byłoby przyznać przed sobą, że Starzec oskarżył go o chciwość, zarzucił myślenie o skarbie, zamiast przyjaciołach. Nie miał jednak zamiaru się oszukiwać. W tamtej chwili naprawdę zapomniał o Kelo. Zapomniał o Fortagu, z którym dorastał, o Pedrze, który próbował odbić mu kobietę jego życia, o całej reszcie, towarzyszy nocnych gier, polowań, wart... Zapomniał o nich wszystkich, liczył się tylko fakt, że tuż przed sobą ma rozwiązanie, którego potrzebował.

Przewrócił się. Zamiast wstać ryknął przeciągle na śnieg i wymierzył mu kilka mocnych ciosów pięścią. Cała strata, jakiej doświadczył, wszystko, czemu pozwolił ot tak odejść, Loedia, jej wiecznie rumiana twarz, białe kosmyki, spadające na czoło, oczy, uśmiechnięte zawsze w jego towarzystwie, albo wściekłe, kiedy Kasnert bił się z bratem, jego małe, kochane trzy skarby... Wszystko spłynęło w jednej chwili, rozrywając ochłap duszy na kawałki.

Pogubił się. Nie wiedział, co począć. Wrócić do dzieci, do przyjaciela, z nim zaplanować dalsze kroki, namówić Starca, żeby wyruszył z nim do osady, opowiedział reszcie o Lodowym Mieście, może uda im się coś wymyślić wspólnie. Albo iść dalej, po sześciu mężów, ojców, przyjaciół. O kim ma myśleć? Cokolwiek nie zrobi, jakiejkolwiek decyzji nie podejmie, coś straci, część siebie.

Jaki bóg pozwalał na coś takiego? Kiedy to się stało, kiedy światem zaczęły władać tacy ludzie jak Jokarl? Kiedy cała reszta zamknęła oczy, popychając bliskich w stronę zagłady? Dlaczego świat stał się taki zimny?

Słońce opuszczało się powoli w stronę horyzontu.

Był taki słaby, taki zmęczony.



Wiatr wleciał do środka, sypiąc śniegiem całej czwórce w twarze.

– Aaj, zimno... – jęknęła Eve, zasłaniając oczy. Wstała i podbiegła do mamy, która natychmiast usiadła, biorąc ją w ramiona. Zamknęła oczy, dziękując za tę chwilę bogom, do których bez przerwy mówiła. Wreszcie miała ją przy sobie, tak blisko, całą i zdrową.

– Nie martw się, kochanie, to tylko wiatr. – Nie chciała otwierać oczu. Wiedziała, że Rags wlepia w nią te swoje paskudne ślepia, czuła jego obleśny wzrok na każdym milimetrze swojego ciała.

– Nie marudź, mała – odezwał się kpiąco. – Ciesz się, że masz się jeszcze gdzie schować.

– Rags... – Brot jakby czegoś nasłuchiwał. – Rags, słyszałeś?

– Co?

– Nie wiem, wydawało mi się, że coś słyszę.

– To na co czekasz? Idź to sprawdzić!

Brot zerknął na towarzysza jakby w pierwszym momencie nie zrozumiał polecenia, lecz wstał po chwili na tyle, na ile pozwoliło mu bardzo niskie sklepienie, zarzucił kaptur na głowę i wyszedł posłusznie. Nie minęło kilka sekund, a wrócił ze zmarszczonym, obsypanym bielą czołem.

– Tam chyba coś leży! – Wiatr się wzmógł. Porywał jego słowa nawet w grocie. Zrobiło się jeszcze chłodniej niż zazwyczaj.

Rags zaklął, też nałożył kaptur i wyszedł razem z kompanem. Miała moment. Jeden, jedyny, więcej nie będzie.

Już się podnosiła, kiedy do środka wszedł głupszy z jej dręczycieli, zaprzepaszczając szansę na wolność. Rags miał swój rozum, nie mógł zostawić jej samej. Była jego zabawką, lalką do wbijania igieł, wyrywania włosów i kończyn. Mimo iż drugi raz jej nie wziął, potrzebował się nad nią znęcać.

Mężczyzna usiadł obok kryształu i wlepił w niego wzrok. Do tej pory ani razu nie zamienił z nią więcej niż kilku słów. Z Ragsem też mało rozmawiał, a jeśli już, to półsłówkami. Ciekawe w jaki sposób ta dwójka rozpoczęła swoją wędrówkę. Tak naprawdę mało ją to obchodziło, ale może warto spróbować.

– Dlaczego? – spytała cicho, choć kiedy usłyszała swój głos, zorientowała się, że nie o to jej chodziło. Porywacz zerknął tylko ze zniechęceniem w stronę wyjścia. – Dlaczego razem podróżujecie? – Nagle poczuła wstręt do siebie, jeszcze większy, niż czuła do tej pory. Urządź sobie pogawędkę, szmato, poudawaj zadowoloną z tego wszystkiego, myślała.

– Nie twoja sprawa

– Nie udawaj, że pasuje ci to, jak on cię traktuje.

Zanim zdążyła do czegokolwiek dojść, Rags przytargał coś przed ich małą grotkę. Trudno było to zidentyfikować, ponieważ jak reszta krajobrazu miało kolor niewinności. Lekko zszarzałej niewinności.

– Biedaczek, nie doczeka się kolejnego wschodu słońca – powiedział, wciągając znalezisko do środka. – Mamy dzisiaj szczęście, chyba padł z wycieńczenia. Ale za to czeka nas zimna noc, bo daje jak cholera.

Puścił łapy rogatej zwierzyny, wziął sztylet, leżący obok kompana i usiadł przed truchłem z chorym uśmiechem, szykując się do oprawiania. Wyglądało na to, że będą mieli co jeść w najbliższym czasie i czym się okryć tej nocy. Jeśli nic ich nie pozabija.

Eve wyszła spod ramion matki i oparła głowę na jej kolanach. Położyła nóż na śniegu obok i zamknęła oczy. Chciała spać. Tak samo jak Irlis, do której powoli docierało, że odpowiednia chwila dopiero nadchodzi.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz