Księżyc zachodził za horyzont, rzucając czerwone światło na nieskończone połacie śniegu. Jak okiem sięgnąć – w miarę równy teren, gładki i niezmienny. Żadnej roślinności ani zwierzyny. Pusto. I cicho. Tylko wiatr od czasu do czasu rozpoczynał swój śpiewny taniec, porywając garść sypkiego żywiołu i rzucając nim w dal, jednocześnie starając się wyprzedzić tor maleńkich ziarenek, błyszczących czerwienią.
Gdyby jednak ktoś zdołał tamtędy przejść kilkanaście metrów, dotarłby do dziury. Niewielka, niemal zasypana przez śnieg, niewidoczna dopóki ktoś w nią nie wpadł. W zasadzie to wyrażenie nie było na miejscu, ponieważ nikt stopą nie dotknął tej części zamarzniętego od wieków globu. Wyrwa prowadziła do niesamowicie długiego tunelu, który wwiercał się wgłąb planety, wpuszczając tam od czasu do czasu podmuch powietrza oraz kolejną porcję śniegu. Jakimś cudem ciągle pozostawał otwarty.
Pojęcie "niesamowicie długi" mogło być dla niektórych poważnym niedopowiedzeniem. Światło w bardzo krótkim czasie przestało docierać do wnętrza tego wąskiego i pionowego niemal korytarza. Niespodziewanie jego ścianki stały się bardzo gładkie, pokryte lodem. Zakładając, że jakiś śmiałek zechciał wejść do środka – w tym momencie stracił oparcie – jeśli kiedykolwiek wcześniej je znalazł – i runął w dół. Sunął z rosnącą prędkością, gnany zabłąkanym podmuchem powietrza oraz siłą grawitacji, niczego nie widząc. Trwało to naprawdę długo. Trasa była bardzo kręta, ale cały czas prowadziła ku dołowi.
W pewnym momencie jednak tunel stawał się mniej stromy, być może nawet wzniósł nieco w górę, a od jego lodowych ścianek zaczęło odbijać się pochodzące z oddali wielokolorowe światło. Przestrzeń wciąż się powiększała, aż w końcu zmieniła w wielką, długą na kilkadziesiąt metrów komnatę. Po obu jej stronach stały w szeregach pokryte lodem, białe – w teorii – posągi golemów. Miały coś ponad osiem stóp wysokości każdy i dzieliła je znaczna odległość. Wyglądały, jakby ktoś wylał na nich mnóstwo wody, która błyskawicznie zamarzła. Każda z par, stojąca naprzeciw siebie, trzymała przy piersi tą samą imponującej wielkości broń, jedną z czterech – miecz, topór, młot oraz włócznię. Piąta, ostatnia, wyróżniała się spośród reszty, ponieważ dzierżyła w dłoniach dwa łańcuchy, przechodzące przez salę: jeden na wysokości ich piersi, drugi po skosie od szyi lewego po uda prawego. To jedyna para, która wyglądała, jakby zamarzła w ruchu. Reszta przyjęła swój los ze spokojem.
Między, przed i ponad nimi nie było nic. Ściany, podłoga i sufit zostały wykute w lodzie, bez żadnych niepotrzebnych ozdób, nierówno i bynajmniej nie starannie. Mimo to cała komnata wyglądała pięknie.
Dopiero na samym końcu, za potężnymi łańcuchami, znajdowała się przezroczysta tafla zimnego żywiołu. To zza niej wydobywało się łagodne, ciepłe światło, pochodzące z tysięcy różnej wielkości kryształów. Promieniowały jakby same z siebie, a "szklana" ściana rozbijało ich blask na dziesiątki odmiennych kolorów, które potem pokrywały wszystko, co stanęło im na drodze. W efekcie nasz podróżnik traci poczucie rzeczywistości i zostaje wrzucony w nieznane sobie dotąd wymiary, przepełniające każdy milimetr sześcienny tej przestrzeni. Wyznaczała je niewidzialna siatka, atakowana przez światło kryształów, lecz wciąż nieuchwytna. Tutaj nie istniał czas. Został uśpiony.
Od setek lat niezmienna, wypełniona ciszą i bezruchem. Warownia lodowych golemów, początkowo mających strzec powierzchnię przed ogniem, zamkniętym za Kryształowymi Wrotami, teraz stanowiąca jedynie tego ciche wspomnienie. Jeden tylko spośród dziesięciu strażników wiedział jakie są tego powody, jeden tylko pamiętał początki wszystkiego. Pamiętał, ponieważ był Przyczyną. Istota taka jak on przez dzisiejsze stworzenia zostałaby nazwana Bogiem, Ojcem, a nawet Stwórcą, mimo iż eony temu sama została stworzona. Niestety, on sam dawno już zapomniał w jakim celu. I to właśnie stanowiło największy problem.
Sam nazwałby się Katem. Mordercą Światów, Niosącym Wieczny Mróz. Bo to właśnie zrobił – przyniósł miliardom istot śmierć, odbierając im ogień. Najpierw pomógł kreować glob, był jednym z pierwiastków twórczych. Wspierał jego rozwój, patrzył, jak wzrasta i staje się coraz bardziej doskonały, idealny, piękny... Później zaś coś pękło. Natura popełniła błąd. Urodziła zbyt doskonałe dziecko, które – gdy tylko dojrzało do podejmowania wielkich decyzji – zaczęło wysysać z niej energie, pożerać ją od środka, czerpać garściami z jej darów, nic w zamian nie dając.
Nie mógł na to patrzeć. Nie mógł też nic zrobić, ponieważ owe istoty szybko przewyższyły go siłą i sprytem. W ciągu mrugnięcia tylko okiem wszechświata zdążyli zakpić z całych mileniów jego wiedzy i doświadczenia! To tylko karmiło jego frustrację i rosnącą wściekłość. Zabrał więc im to, czego się bali, jednocześnie tak bardzo to kochając. Zabrał im żywioł, który podtrzymywał ich przy życiu. Ich i całą naturę. Wszystko, prócz niego samego.
Kiedy było już za późno, zorientował się, że postąpił samolubnie, jak ci, do których pałał tak wielką nienawiścią, wstrętem wręcz. Jednak nie potrafił już przywrócić światu życia, które tak szybko z niego wyciekało. Nie mógł tego dokonać sam, ponieważ stracił większą część swej potęgi.
Zamknął się więc w owej komnacie, którą postawił zaraz po Wielkiej Pomyłce. Zajął miejsce jednego z golemów, stworzonych najpierw, by nikt nie mógł otworzyć Wrót, a potem dla własnej ochrony – kolejny samolubny, żałosny czyn. Zapadł w głęboki sen. Zasnął na wieki, nieświadomy tego, co działo się tymczasem na powierzchni planety. Czekał. Czekał, aż ogień znajdzie wyjście, aż świat się odrodzi. Czekał na powrót swego brata.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz