tag:blogger.com,1999:blog-10782422102773814432023-06-21T06:32:24.660+02:00Takie Sobie Twory- czyli wilcze brednie w necieMały Wilczekhttp://www.blogger.com/profile/09526447306789326538noreply@blogger.comBlogger20125tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-84981836438085817482015-12-06T17:05:00.001+01:002015-12-06T17:35:00.516+01:00Podsumowanie roku 2015<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/podsumowanie-roku-2014.html" title="Podsumowanie roku 2014"><span id="lpop">14</span></a></div><p>Dopiero Mikołajki, ale już teraz postanowiłem podsumować moją twórczość w roku 2015, coby samemu zobaczyć, jak to u mnie wyglądało. <br />
<p>Nie ma takiej mocy, która zmusiłaby mnie do opublikowania czegoś nowego w ciągu trzech najbliższych tygodni na owym niebieskim blogu, wyświetlenia też raczej w górę nie pójdą, więc grunt jest stabilny i można wszystko ładnie zebrać do kupy bez obaw, że przed Nowym Rokiem stanie się coś, co obowiązkowo musiałoby znaleźć się w tym poście. Więc do roboty!<br />
<br />
<p>Rok 2015 zacząłem od czegoś, czego się pewnie żadna z osób w miarę regularnie tu powracających nie spodziewała - od <a href=”http://wilczetwory.blogspot.com/2015/01/w-zycia-snie.html”>wiersza</a>. <br />
<p>Pamiętam kiedy mój dziadek jeszcze żył i miał się dobrze, a było to kilka, jeśli nie kilkanaście lat temu, razem pisaliśmy krótkie wierszyki na różnorakie tematy, które pojawiały nam się w głowie. To było moje pierwsze spotkanie z poezją, której w szkole nikt nie szanuje. Abstrakcja, zupełny brak logiki, brak zasad, a nawet jeśli jakieś miały być, to były łamane, jak to z dziećmi bywa. I choć wierszyki z całą pewnością nie miałyby dziś żadnej wartości intelektualnej, a jeśli dobrze pamiętam, ich tematy nawiązywały do rzeczy codziennego użytku, takich jak szafka, miotła, olej... To miło mieć świadomość, że już wtedy rozumiałem, że twórczości nie da się zamknąć w pudełku.<br />
<p>Czasem zdaje mi się, że nauczyciele swoim podejściem do poezji tylko wszystkich do niej zniechęcają. Zamiast skupić się na odczuciach, na własnych przemyśleniach, emocjach i tej całej wielowymiarowości wierszy, oni ślepo idą w temat, w konkretny cel, jakby on w ogóle istniał. Ludzie, wczujcie się, improwizujcie, pomyślcie, świat może być ciekawszy niż program, jaki wydaje Wam się, że ktoś dla Was przewidział. <br />
<p>Tak więc rok 2015 całkowicie opanowały wiersze. Nie mówię, by było ich tak dużo, ale na 7 postów, 4 to poezja. Pozostałe 3 to jeden rozdział Giganta i dwa Ratunku. Widać, że próbowałem, ale coś nie pykło.<br />
<p>Nie jestem z siebie zadowolony, to bardzo słaby wynik. Szło naprawdę dobrze, styczeń, luty, marzec, wtedy pisałem, wtedy publikowałem... tak, zamierzałem, bo jeden post z lutego i jeden z marca leżą w wersjach roboczych do dziś. W drugim tygodniu lutego już ostygłem i do maja nic się nie działo. Nie, co ja mówię, jeśli dobrze pamiętam, to już w styczniu po ogniu nie było śladu. Po prostu do marca próbowałem, potem nawet i tego przestałem. Wyświetlenia jednak utrzymywały się powyżej tysiąca dwustu na miesiąc aż do maja, dopóki na którymś z katalogów wisiał mój blog. Potem były już rzędu 150-290 i tak utrzymują się nawet do dziś. Łącznie, do tej pory, Wilcze Twory zyskały 7407 wyświetleń. 11 komentarzy nie było moich, a 6 blogów się zareklamowało. Jeśli dobrze policzyłem. Koniec statystyk. <br />
<p>Szkoła się kończyła, przyszły matury, egzaminy, w międzyczasie wpadł wiersz, naładowany całą tą sytuacją, potem praca, skupienie się na zarabianiu pieniędzy, by na samym końcu podejść do życia od innej strony i zacząć myśleć o tym, co chcę robić, a nie o tym, co powinienem. <br />
<p>Jestem zadowolony z tego, jak mi się wszystko ułożyło. Problemy były, są i będą, ale to normalne. Gdybym miał tracić czas na zamartwianie się nad nimi, jak to było jakiś czas temu, nadal tkwiłbym w martwym punkcie. Zaś gdybym nigdy się nimi nie martwił - wciąż nie wiedziałbym, co robić. Na szczęście choć troszeczkę potrafię wyciągać wnioski z własnych błędów i w ten oto sposób robię, co lubię, buduję wokół tego życie i nie muszę biegać jak idiota, który ciągle pyta „dlaczego ja?”, zamiast „jak to zmienić?”. <br />
<p>Poza blogiem od czasu do czasu naszło mnie na jakiś wiersz, ale z prozą raczej nic nie wychodziło. Próbowałem, chciałem wrócić do zeszytów, bo myślałem, że może problem w pisaniu na ekran, chciałem coś pozmieniać, poplanować, raz na jakiś czas wracałem do tych twórczych zawirowań, ale nic nie stworzyłem konkretnego. Było wiele pomysłów, jeszcze więcej namowy ze strony znajomych, którzy wiedzą o moich zainteresowaniach. Niestety, do niczego nie doszło. <br />
<p>Nie wypaliłem się jednak. Dotarło do mnie, że nigdy nie miałem talentu pisarskiego, nie w tym rzecz, nie w tym więc i problem. Uwielbiam pisać, bo kocham tworzyć, a są to dwie zupełnie odmienne sprawy. Kiedy wpadam w nastrój twórczy, potrafię wymyślać zdarzenia, postacie, sytuacje, całe historie, przygody, wszystko to w jednej chwili, w głowie. I to wszystko jest piękne, kompletne. Problem jest taki, że to nie wystarcza. Nie muszę zastanawiać się, co dalej, bo wszystko samo się dzieje, jednak co z tego, jeśli cały ten stworzony świat, piękny w wyobraźni, zostanie tylko tam i po chwili zniknie, ponieważ pamięcią doskonałą nie zostałem obdarzony? Zresztą, co to za frajda, jeśli nie można się tym z nikim podzielić?<br />
<p>Pisarz musi umieć opowiadać. Pisać tak, jakby gawędził przy ognisku. W żadnym razie nie jestem gawędziarzem, więc tutaj pierwsza przeszkoda. Pisarz musi też ładnie pisać. Nie musi nawet bezbłędnie, bo edytorzy zrobią wszystko za niego. Ale dobrze, gdyby pisał ładnie. Gawędziarstwo pomaga. Nauczyłem się pisać, w końcu zapełniałem całe zeszyty wtedy, gdy moi rówieśnicy narzekali na dwa zdania, do jakich zmuszano ich w szkołach. Staram się robić to ładnie, niektórzy mówią, że mi wychodzi, jednak ja spędzając o wiele za dużo czasu przy każdym zdaniu uważam, że to tylko i wyłącznie dlatego, że chcę, bardzo chcę, a nie, że potrafię. Każdy ulepiłby z plasteliny gołąbka, gdyby próbował i próbował, i próbował... Wystarczy umiejętność uczenia się na błędach i samoświadomość. Ale cholera! Szacun dla tych, którzy siedzą przy książce, rzeźbią, rzeźbią i w końcu ją kończą. Nie wyobrażam sobie takiej zaciętości, takiej siły. <br />
<p>Moja przyszłość pisarska nie wygląda najlepiej. Jednak postanowiłem zacząć od nowa, bez spiny. Nowy początek, nowa próba. Już nie nastawiam się na skończenie jakiegoś opowiadania, nie nastawiam się na zbiór różnorakich tworów, od poezji, przez jakieś szorty, po całe opowiadania, czy to dwu, czy dwudziestoczęściowe. Na nic się nie nastawiam. Od początku tak miało być - blog, jako miejsce do tworzenia, moje miejsce, od nikogo nie jestem zależny, mam swobodę. Oczywiście może znajdzie się ktoś, kto będzie czekał, mam taką nadzieję. Jednak mam też nadzieję, że zrozumie - nie jestem typem kogoś, kto potrafi tworzyć tak dużo i tak dobrze, jak niektórzy. Nie potrafię. Za to mam co robić, mam o co dbać w życiu i szybko się to nie zmieni. <br />
<p>Podsumowując, rok 2015 obrodził w sporą ilość zdarzeń, powiedziałbym nawet przygód, dzięki którym więcej myślałem, niż pisałem. Błędy, sukcesy, zdarzenia radosne i bolesne, dokładnie tak jak każdego z Was i ludzi Was otaczających. Przemyślenia te spowodowały, że z rokiem 2016 wiążę niemałe nadzieje, zupełnie niezwiązane z pisaniem. Nie zamierzam jednak tego porzucić, bo nadal jest to część mnie i raczej wątpię, by kiedyś było inaczej. <br />
<p>Życzę Wam marzeń i pasji, takich prawdziwych, które rozgrzewają od środka. Abyście robili to, co lubicie robić. Idą święta, pomyślcie o sobie. Czego pragniecie? Czy to przypadkiem nie jest najlepszy czas na tego typu pytania? <br />
<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/podsumowanie-roku-2014.html" title="Podsumowanie roku 2014"><span id="lpop">14</span></a></div>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-63901508786509758822015-05-01T17:46:00.000+02:002015-05-01T17:46:56.762+02:00Oszukać cały czas<p class="wiersz">Wchodząc między drzewa, cicho, z dnia na dzień<br />
Aby nikt nie spostrzegł, chowam własny cień<br />
Zatracam się w ciszy, zmysły lnem okrywam<br />
Nie chcę widzieć drogi, trwogą lęki zmywam<br />
<br />
Bez żalu, bez winy, kradnę woli strzępy<br />
Głuchy na grzmot burzy, wzywam czasu sępy<br />
I kroczę pod górę stworzenia, nieświęty<br />
By ujrzeć w oddali ten trakt – mój, nietknięty<br />
<br />
Wolność moją zgubą, pragnieniem mym świat<br />
Nie wiem za co chwycić, pamięć ma – mój kat<br />
Szukając rozdroża, wkroczyłem w wieczny las<br />
By, marzeniem tknięty, oszukać cały czas<br />
<br />
Wiedząc, że przegranym los okrzyknął mnie<br />
W tej bitwie o wolność, nadal w górę brnę<br />
Siadam na męk szczycie, ocieram pot z czoła<br />
Pozdrawiam fortunę, schodzę, życie woła<br />
<br />
Ale z drugiej strony, bogatszy o czas<br />
I kolejną górę ukrytą wśród mas -<br />
Koronę wieczności, ognistych duchem bunt<br />
Których nie rozpoznasz, ślepy, z pustych dróg</p>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com8tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-37302121045196949972015-02-08T06:03:00.001+01:002015-02-08T06:03:00.194+01:00Za życia Kurhany<p class="wiersz">W co wierzysz?<br />
<br />
W Chaosu Źródło wszystkiego<br />
Słowem początek nadany<br />
W Sześć Dni prac ciężkich Jego<br />
Czy w bogów rząd niezbadany?<br />
<br />
W Most pomiędzy światami<br />
I czujne Strażnika oko<br />
Na dziewięć patrzące Granic<br />
Tyranów śledzące pokos?<br />
<br />
A może w mgieł siłę tajemną<br />
Deszczu ciepłego duchy<br />
Satyrów pieśń cichą, rzewną<br />
W ryk tura dający otuchy?<br />
<br />
Złotej proporcji moc wielką<br />
W myśl Kreatora zadaną<br />
Piramid, Gwiazd Strażnic ręką<br />
Wielkich sił zbudowaną?<br />
<br />
Czy jednak we władzę, w pieniądze<br />
Kariery złote korony<br />
Ambicje, co świętą wolę<br />
W materii spychają szpony?<br />
<br />
Wiara Twa różnie nazwana<br />
Powodem wojen i kłótni<br />
W wiele metafor ubrana<br />
Jest jak pieśń Boskiej Lutni -<br />
<br />
Istocie do wnętrza się wkradnie<br />
Zniszczy ją, stworzy bezładnie<br />
Z wikliny mosty uplecie<br />
Nad słońca pomoże wzlecieć<br />
Do skoku z urwiska nakłoni<br />
By czuła jej dotyk na skroni<br />
Głos duszy, ekstazę istnienia<br />
Ostatni oddech nieśnienia<br />
<br />
Bez niej za życia niech stają<br />
Kurhany, nadziei katusze<br />
Niech żałobnicy załkają<br />
Gdyż darmo oddali swe duszeAnonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-47715120784611031302015-02-04T21:54:00.000+01:002015-12-07T14:04:37.497+01:00VI W Imię Boga<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/v-grzechy-sabych.html" title="V Grzechy Słabych"><span id="lpop">V</span></a><br />
</div><p>Wiatr zmienił kierunek z południowego na północno-zachodni dużo wcześniej niż zazwyczaj. Dzień nadal trwał około dziesięciu godzin, a mimo to zaczęła się pora śnieżyc i wielkich mrozów, co znaczyło, że czas na zgromadzenie żywności skrócił się znacznie. Kolejny problem, zupełnie jakby ludzie sami sobie wystarczająco życia nie komplikowali.<br />
<p>Starzec spojrzał raz jeszcze przez zadymę śnieżną na sierp ubywającego księżyca, po czym opuścił wzrok w zadumie. Myślał nie tylko o Arndrosie. Myślał o tych wszystkich, których chciał on uratować, do których chciał powrócić, za których walczył. To dziecko nie wiedziało jeszcze jak wiele znaczy dla otaczającego je świata. Zagubiony, pełen nienawiści, żalu, płonącej nadziei, stał na krawędzi zagłady. Ale czy świat zajmował inne miejsce? Właśnie dlatego mógł dokonać rzeczy wielkich. Bogom czasem również brakowało trzeźwości myślenia. Tak działają emocje. A jednak to one sprawiają, że warto.<br />
<p>Wycofał się do wnętrza swojej groty. Biały puch zaczynał zuchwale zagarniać znaczną jej część. Wiatr gwizdał w najlepsze pod sklepieniem, co stanowczo nie podobała się tamtejszej grzybni. Pomarańczowa substancja została częściowo wessana do środka, przez co zrobiło się ciemniej niż w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Zły omen.<br />
<p>Zebrał skóry wraz z całą ich zawartością i ruszył przez korytarz. Nie podobało mu się przeczucie, jakie naszło go po wyjściu niezapowiedzianego gościa, a od tamtej pory było tylko gorzej. Przyszłość nie malowała się w najlepszych kolorach. Na szczęście on już swoje przeżył, teraz zostało mu już tylko sprawiać wrażenie posiadania woli istnienia.<br />
<p><b>– Witaj, kochana </b>– przemówił do smoczycy, kłaniając się w kierunku olbrzymiego szarego kształtu. <b>– Dziś musisz zaopiekować się swoim starym druhem i jego skarbem. </b><br />
<p>Usłyszał szuranie wielkiego ogona oraz parsknięcie. Zrobił kilka ostrożnych kroków naprzód, a kiedy poczuł chłodny powiew wiatru na twarzy, zatrzymał się, uniósł głowę i zamknął oczy. A więc nadal to robił. Tańczył na jednej z linii między światami, czerpiąc z tego całym sobą. Jeśli się zastanowić, wcale nie minęło tak dużo czasu...<br />
<p>Spowolnił oddech, przeżywając chwilę duchowej ekstazy, i czekał, aż potężna, mityczna istota przyjmie jego żywot. Mimowolnie nabrał powietrza w płuca, kiedy usłyszał jej dech tuż obok ucha. Zimne łuski otarły się o jego policzek, po czym smoczyca gwałtownie się wycofała.<br />
<p>Otworzył oczy, wypuścił powoli powietrze i ruszył w jej stronę. Po chwili usłyszał przeciągły jęk, podobny do odgłosu, który wydaje z siebie człowiek, kiedy się nad czymś zastanawia, albo chce się czegoś dowiedzieć. Takie uniwersalne wysokie "Hmmm?" połączone z niskim "Umm...".<br />
<p><b>– Zaraz pokażę. </b>– odparł Starzec, domyślając się o co jej może chodzić. Położył delikatnie kryształ na ziemi. Wyswobodził go ze skór, ukazując w jasnoniebieskim blasku wielki, gadzi pysk spoglądający z podobnej odległości, co ludzki mężczyzna po drugiej stronie. <b>– Ciepło... </b>– szepnął, obawiając się troszeczkę, że smoczyca zareaguje wrogo. Ta przybliżyła jednak łeb do skarbu i przysunęła go do siebie, owijając się wokół. Gdy przyjęła już odpowiednią pozycję, kiwnęła głową jak człowiek, zapraszając go do siebie i robiąc nieco miejsca.<br />
<p>Zebrał skóry z wodą oraz pożywieniem i posłusznie wszedł między ogon, łapę i brzuch bestii. Rozłożył materiał na lodzie, usadowił się wygodnie – jeśli o jakiejkolwiek wygodzie była tu mowa – i westchnął, biorąc kryształ w ramiona. To się nazywa hart ducha, młodzieńcze – powiedział w myślach do Arndrosa. Jeśli już robisz głupstwa, rób takie, byś mógł o nich z dumą opowiadać.<br />
<p>Smoczyca położyła łeb tuż obok jego głowy i po raz ostatni już parsknęła, zasypiając. Wiatr hulał w sąsiednich pomieszczeniach, przypominając o niepewnej przyszłości. Starzec nie zamierzał spać. Wiedział bowiem, że jeśli ranek nadejdzie, trudno mu będzie go rozpoznać.<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Zimno zatruło jego wnętrzności, zżarło skórę, pochłonęło umysł. Nic nie czuł, nawet kiedy rzucało nim w spazmach. Przestał słyszeć bicie własnego serca, stracił poczucie czasu, rzeczywistość stopniała w promieniach ciepłego słońca.<br />
<p>Widział zieloną, falującą trawę. Czuł niesamowitą lekkość, zapach ziemi, słyszał śpiew ptaków, strumyk gdzieś w oddali. Rozpoznawał to wszystko, mimo iż doświadczał po raz pierwszy. Kasnert i Grell biegli rozradowani na spotkanie z nim, dalej stała Loedia. Zasłaniała dłonią oczy przed słońcem i uśmiechała się do niego. Nie słyszał ich głosów, ale pewien był, że do niego mówią. Pokazywała mu dolinę, która rozpościerała się poniżej wzgórza, gdzie stali. Domy, las, pola, łąki... Był tam, żył, pamiętał. Rozpoznawał rzeczy, których nigdy nie widział!<br />
<p>Szarpnęło.<br />
<p>Wszystko zniknęło, wrócił mróz, ból, żal, śnieg, rzeczywistość. I brak rozpoznania. <br />
<p>Gdyby struny głosowe działały tak jak powinny, wrzasnąłby, bo ból nagle wydał się bardziej rzeczywisty niż świat wokoło. Zupełnie jakby mróz przybrał fizyczną postać lodowych ostrzy, wbijających mu się w lewe ramię, targających potężnie.<br />
<p>Ktoś coś krzyczał w oddali, coś ryknęło bardzo blisko. Mógłby przysiąc, że nadal śni. Jednak doznania były stanowczo zbyt prawdziwe. Olbrzymi ciężar uderzył go w pierś, gdzie pozostał na dłuższą chwilę. Ramię paliło, całe ciało paliło, tak na zewnątrz jak i w środku.<br />
<p><b>– To Arndros! </b>– ktoś krzyknął, zrzuciwszy uprzednio z mężczyzny ciało wielkiego, białego lwa z dwoma długimi kłami i ostrym, kościanym grotem strzały wbitym w jedno oko. <b>– Mem, pomóż mi, szybko!</b> – Ramię nagle wybuchło zwielokrotnionym bólem, gdy właściciel znajomego głosu ścisnął je mocno, owijając materiałem. <b>– Miałeś wielkie szczęście, przyjacielu. </b><br />
<p><b>– Bogowie, co ty tutaj robisz, żółtodziobie? </b>– Kolejny znajomy głos. I to bardzo znajomy, rozpoznałby go na dnie piekła. <b>– Przybyłeś nakarmić lwy? Śmiało, pełno ich w okolicy. </b><br />
<p><b>– Pedro...? </b>– zachrypiał, przekonany, że od snu dzieli go subtelna granica. Jeśli tak, woli śnić, nawet kosztem rozerwanej kończyny. <b>– Ty nadal żyjesz? </b>– Silił się na zawiedziony głos, ale wątpił, żeby radość jaką czuł mu na to pozwoliła.<br />
<p><b>– Żyje, żyje. I ma się lepiej niż ty. </b>– Memphiss. Cała trójka. Wrócili, cali i zdrowi, z kryształem, który właśnie wylądował ne jego brzuchu. Pochwycił go natychmiast, próbując się podnieść. Świt zawirował. <b>– Co cię skłoniło do wyjścia? Ktoś z tobą był? </b>– Podnieśli go. Ledwo widział ich twarze, powieki nadal miał zmarznięte.<br />
<p><b>– Loedia nie żyje. Moje dziecko nie żyje. </b>– Nie chciał tego przedłużać, szczególnie, że żaden z nich nie wiedział o jej chorobie. Zauważył, jak zerkają po sobie, ale nie Kelo. Kelo wpatrywał się w niego, tocząc bitwę najcięższą ze wszystkich, jakie przetrwał do tej pory. I wtedy Arndros zrozumiał, jaki błąd popełnił. <b>– Kelo... </b><br />
<p><b>– Rozumiem </b>– powiedział tylko tamten. Naprawdę zrozumiał. Kiedy wyruszali Malja była zdrowa. Jedyna oprócz Loedii, która zaszła w ciążę w ciągu ostatnich lat. Nikt nie spodziewał się, że umrze zanim nadejdzie czas porodu. Nikt nie spodziewał się, że w ogóle umrze, tym bardziej Kelo, którego z całą pewnością przy życiu wiele tygodni trzymała chęć ujrzenia ukochanej i dziecka. <b>– Pedro, musimy przyspieszyć, powiadom resztę. Do osady kilka godzin, Andros traci dużo krwi, a pogoda pogarsza się z sekundy na sekundę... </b><br />
<p>Wywołany klepnął go ostrożnie w zdrowe ramię i odszedł kilka kroków wychodząc naprzeciw niewielkiej grupce osób. Salwa kaszlu uwolniła serię sztyletów. Przy każdym ruchu ból uderzał z nową siłą, choć mroźne powietrze działało znieczulająco. Spojrzał na ramię. Futro je ściskało, ale rana była zbyt obszerna. Krew szybko zaczęła przeciekać.<br />
<p><b>– Nie mogłeś nic zrobić? </b>– Nagłe pytanie Kelo sprawiło, że inny rodzaj bólu przyćmił na chwilę umysł Arndrosa. Nie tyle pytanie, co ton. Obcy, oskarżycielski, chłodny, jak wszystko inne na tym świecie. Sądził, że ludzie, których zna, są jedynymi, trzymającymi na tej krainie temperaturę nie pozwalającą jej zamarznąć do samego końca. Co takiego pozostało, jeśli nawet oni staną się zimni?<br />
<p><b>– Myślisz, że to takie proste? </b>– Wściekłość nadeszła gwałtownie, ale ciało było zbyt słabe, żeby to znieść. Chciał wyrwać się spod ramienia Memphissa, w konsekwencji czego niemal nie upuścił kryształu, co mogłoby skończyć się sporą katastrofą. Przed oczami najpierw zrobiło się ciemno, potem jasno. Czuł, że z każdą chwilą traci coraz więcej sił, nie mógł się jednak z tym pogodzić.<br />
<p><b>– Uważaj! </b>– Mem złapał go szybko pod ramię, ale Arndros wyrwał się, wpychając mu kryształ w ramiona. <br />
<p><b>– Zostaw... Bierz to! </b>– Nadal nie czuł się pewnie, ale zacisnął zęby, to samo robiąc z pięściami. Trząsł się z zimna, co tylko wzmacniało jego zdenerwowanie. <b>– Każdego dnia patrzyłem, jak się męczy, wiedziałem, co będzie dalej, ale nie mogłem nic zrobić. Malja odeszła ot tak, nagle, Loedia nie miała takiego szczęścia. </b>– Mógłby przysiąc, że nigdy wcześniej nie myślał w taki sposób. Sam zdziwił się jak mógł tak potraktować śmierć Malji – jako błahostkę w porównaniu z odejściem jego ukochanej. Jednak słowa już poleciały, a Kelo i tak zdawał się ich nie słuchać.<br />
<p><b>– Byłeś tam, do cholery! </b><br />
<p><b>– Tak, ja i dwadzieścia innych osób czekających aż wrócicie z czymś, co ich ocali. </b><br />
<p><b>– Ludzie, czy wy się słyszycie? </b>– wtrącił Memphiss, zakląłwszy uprzednio dosyć poważnie jak na siebie. Zerkał groźnie po ich twarzach, jakby miał ochotę obydwu potraktować w ten sam brutalny sposób. <b>– Naprawdę zamierzacie się teraz obwiniać? </b><br />
<p>Arndros rozumiał Kelo, miał jednak nadzieję, że nie będzie musiał przyjmować na siebie takich słów. Za dużo przeszedł, żeby teraz dostać jeszcze w plecy od przyjaciela.<br />
<p><b>– Nie, to nie ja je zabiłem, ani wy. Jokarl nie powinien wysyłać Kelo, choć wtedy wszystko wyglądało inaczej. A Tarnon wiedział, co robi, jego nikt nie zmusił. Jedynym prawdziwym błędem było wyjście tej cholernej osady i założenie nowej. </b><br />
<p><b>– Czekaj, jak to Tarnon? </b>– Kelo wreszcie zaczął go słuchać. Nie wróżyło to jednak nic dobrego, nawet jeśli ich bezsensowna dyskusja dobiegła końca. <b>– Do czego go nie zmusił? Ktoś jeszcze opuścił osadę? </b>– Arndros do tej pory był pewien, że ich spotkali i połączyły w drodze powrotnej siły. Teraz jednak zauważył, że ludzi, którzy podeszli z dwoma kolejnymi kryształami, jest pięcioro, nie trzech, i że żadnej twarzy nie rozpoznaje.<br />
<p><b>– Tarnon, Fortag, i Jeer szukają was od księżyca. Tarnon się uparł, kiedy Loedia zaczęła gorączkować... </b>– Memphiss zaklął znowu i splunął, wręczając Arndrosowi kryształ na powrót. Ciepło było takie kojące w kontraście z mroźnym wiatrem. <b>– Myślałem, że są z wami. </b><br />
<p><b>– Znaleźliśmy kilka osób, żadnej większej osady. Okazuje się, że samotnicy mają zawsze największe kryształy... Nieważne. Skąd się tu wziąłeś? </b>– powtórzył pytanie, widząc, że Kelo ruszył w dalszą drogę, pogrążony w myślach. Oboje poszli jego przykładem, choć Arndros szybko przekonał się, że wcale nie czuje się lepiej. Krew ściekała mu po rękawie, w głowie kręciło się z każdym ruchem. Próbował nad sobą zapanować, nigdy nie było mu tak słabo. Tymczasem siły opuszczały go przy najmniejszej okazji. Rzeczywistość znowu zaczęła uciekać. Myśli nie współpracowały z językiem. Zrobiło mu się niedobrze.<br />
<p><b>– Musiałem coś zrobić... Musiałem... Niedobrze mi... </b>– wyjąkał, ale nogi ugięły się pod nim, a świat nie nadążył za wzrokiem. Słyszał jeszcze krzyk Memphissa, który rzucił mu się z pomocą. Później spadł w ciemność.<br />
<p>Lepsze to niż wymioty.<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Przestała się modlić, teraz, gdy modlitwy były jej najbardziej potrzebne. Liczyła, nucąc starą kołysankę, którą śpiewała jej matka, i bawiąc się włosami córeczki. Pierwsza zwrotka, druga, trzecia, pierwsza, druga, trzecia... To pomagało nie myśleć o chwilach, które miały nadejść.<br />
<p>Eve trzęsła się przez sen. Było naprawdę zimno. Irlis starała się oddać jej jak najwięcej ciepła, ale sama powoli zaczynała tracić czucie w kończynach. Wątpiła, by przetrwali tę noc. Nie zamierzała jednak oddawać swego życia w ręce losu. Nigdy więcej.<br />
<p>Rags grzebał we wnętrznościach rogacza, nieczuły na świat, który go otaczał. Brot mamrotał coś do siebie, kołysząc się i pocierając ramiona dłońmi. Próbował wykrzesać choć odrobinę energii, choć wątpiła, by miało mu to wystarczyć. Co chwila musiał czyścić kryształ ze śniegu, ponieważ puch wysysał z niego blask, siłę.<br />
<p>Chwila nadeszła.<br />
<p><b>– Eve... </b>– szepnęła, szarpiąc delikatnie za ramię dziewczynki. <b>– Eve, obudź się. Musimy iść. </b><br />
<p>Dziewczynka otworzyła oczy ze strachem, ale widok matki uspokoił ją. Chciała coś powiedzieć, lecz Irlis przystawiła palec do ust i pokręciła stanowczo głową.<br />
<p><b>– Wstań. </b>– poleciła, sama podnosząc się na nogi. Nie była wysoka, więc nie potrzebowała się schylać. <b>– Stój cały czas za mną i nie patrz, dobrze? I nie daj się złapać tym panom, choćby zrobili mamie krzywdę. </b><br />
<p><b>– Czemu, mamusiu? </b>– Na twarzy małej znowu pojawił się strach. Miała pięć lat. Kto jej wyjaśni, że jeden z nich zabił jej ojca? Kto wytłumaczy co się stało? Kto oczyści jej matkę z winy za grzechy, które popełniła?<br />
<p><b>– Co ty wyprawiasz? </b>– warknął Brot, kierując w jej kierunku poirytowane spojrzenie.<br />
<p><b>– Siadaj, mała. </b>– Rags nawet na nią nie zerknął, przecierając czerwone od posoki ostrze o lodowe podłoże. Dłonie i twarz miał poplamioną. Wyglądał jak prawdziwy dzikus, obdarty z człowieczeństwa. Nie przerywał pracy, zbyt pewny siebie.<br />
<p><b>– Po prostu nie daj się złapać. Chodź. I nie patrz. </b>– Irlis złapała ją za rękę i trzymała za sobą, robiąc kilka kroków w stronę porywaczy. Nic nie powiedziała. Miała pusto w głowie, nie potrafiła wymyślić żadnej bajki. Nie teraz, kiedy czekała ją konfrontacja z własnym przeznaczeniem.<br />
<p><b>– Siadaj! </b>– Brot sięgnął po broń, ale nie znalazł jej tam, gdzie powinna leżeć. <b>– Gdzie mój nóż? </b>– warknął do Ragsa, który spojrzał na niego głupkowato, potem na kobietę i wreszcie wrócił do rzeczywistości. Zostawił truchło w spokoju, wyprostował się i skierował czubek sztyletu w stronę Irlis.<br />
<p><b>– Nie kombinuj, dziewczynko, bo twoja córeczka straci śliczną twarzyczkę. </b><br />
<p>Zrobiła kolejny krok w stronę Brota, a kiedy ten podniósł się, górując nad nią znacznie, wyjęła nóż zza pleców i uderzyła z całą mocą w szyję, patrząc mu prosto w oczy. Krew trysnęła jej w twarz, mimo to nie odwróciła wzroku, walcząc z mdłościami.<br />
<p><b>– W imię boga, który na to pozwolił </b>– powiedziała, spluwając na wydającego z siebie paskudne dźwięki mężczyznę. Głęboko żałowała, że to nie Rags wlepia w nią teraz swoje zaskoczone spojrzenie z tak niewielkiej odległości. Kiedy zaatakowany osunął się na ziemię, mokra klinga niemal wysunęła jej się z dłoni. <b>– Szkoda, że musiał zginąć za ciebie. </b><br />
<p>Przewrócił się prosto na kryształ, zasłaniając jedyne źródło światła w pomieszczeniu. Noc nadeszła jakiś czas temu, więc jedynym, co pozwalało cokolwiek widzieć, był biały krajobraz.<br />
<p><b>– To zbyt proste </b>– powiedziała, próbując zapanować nad drżącym głosem. <b>– Prawda? Boisz się morderczyni, morderco? </b><br />
<p><b>– Stój tam, suko </b>– warknął jej niedoszły kat, wstając natychmiast i przesuwając nogą rogacza tak, by móc się swobodnie poruszać. Wycofała się szybko odrobinę, chcąc stanąć w takiej pozycji, by między nią, a Ragsem leżał Brot. Gdyby jakiś cud sprawił, że potknie się o dawnego kolegę, mogłaby w łatwy sposób opuścić to parszywe miejsce. <b>– Miałaś szczęście, ale z tym idiotą nawet twoja córeczka dałaby radę. Zresztą, sam miałem ochotę to zrobić już dawno temu. A teraz oddaj ten nóż, bo się skaleczysz. </b><br />
<p><b>– Mamo, boję się! </b>– Eve zapłakała, mimo to ne wychylała się, trzymała dłonie na uszach i miała mocno zaciśnięte oczy.<br />
<p><b>– Nie patrz, kochanie, jeszcze chwilę. </b><br />
<p>Wtem usłyszeli głośny koci ryk. Dziewczynka krzyknęła. Irlis wzięła ją w ramiona i wycofała się na sam kraniec jaskini, uspokajając szeptem. Rags podszedł do ściany i przywarł do niej, powoli cofając się w ich kierunku. Gdyby nie strach przed wielkim kocurem, zaglądającym do groty, z ogromną chęcią zaczęłaby przemieszczać się w kierunku wyjścia. Niestety, strach był chyba jedynym uczuciem, którego nie zdołała w sobie zniszczyć w ciągu ostatnich minut.<br />
<p>Ukucnęła, stawiając Eve bardzo powoli na ziemi. Palec trzymała przy ustach i modliła się, by córka go widziała. Nie mogła pozwolić, by lew ich usłyszał, ale nie chciała też, żeby morderca jej męża zrobił coś jej córce. Pozostało stać w miejscu, wstrzymując oddech, i czekać. Czekać, aż przyjdzie czas na ostatnią próbę.<br />
<p>Bestia tymczasem obwąchała wejście, po czym rzuciła się na rogacza i rozpoczęła ucztę. Byli uwięzieni, lecz względnie bezpieczni.<br />
<p>Bardzo krótko. Eve wciągnęła powietrze do mokrego nosa, przerywając głęboką ciszę. Irlis przestała oddychać, Rags również. Kot podniósł łeb. Jego świecące ślepia skierowały się w ich stronę. Wstał i zamruczał groźnie. Widział, w końcu był stworzeniem nocnym, trzeba mu było tylko rozjaśnić w głowie. Zupełnie jak niektórym ludziom.<br />
<p>Nie mogła czekać. Tego dnia stanowczo nie mogła czekać aż los, bóg czy ktokolwiek inny za nią wybierze. Kot zrobił krok w ich kierunku, po czym przystanął i pochylił ciało. Mierzył się do skoku... Życie jej i jej córki wisiało na włosku, a groźna bestia zamierzała ten włos przeciąć, podczas gdy ktoś taki jak Rags pewnie w tej chwili kpił z nich w duchu.<br />
<p>Rzuciła nożem w jego kierunku. Nie trafiła, ale kot usłyszał i odskoczył na bok, sycząc ostrzegawczo w stronę mężczyzny. Cisza skończyła się na dobre. Rags rzucił się z krzykiem na bestię, uzbrojony w sztylet, najwidoczniej uznając, że tak ma większe szanse niż czekając aż to lew wykona pierwszy krok. Irlis skorzystała z okazji, złapała córkę za rękę i pobiegła w stronę wyjścia. Potknęła się o ciało Brota, ale tylko wykorzystała sytuację, by wyciągnąć spod niego kryształ. Niestety, przy upadku, mężczyzna go uszkodził. Irlis wyciągnęła dwie połówki i wybiegła na mroźne powietrze, ciągnąc za sobą przerażoną Eve.<br />
<p>Chciała uciec jak najdalej, nie zważając na wiatr, zapierający jej dech w piersi. <br />
<p>Była wolna, nareszcie.<br />
<div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/v-grzechy-sabych.html" title="V Grzechy Słabych"><span id="lpop">V</span></a><br />
</div>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-52621880553389845652015-01-31T12:50:00.001+01:002015-12-07T14:06:04.703+01:00IV Poza Domem<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/01/iii-bohater.html" title="III Bohater"><span id="lpop">III</span></a></div><p>Siedział w swoim starym gabinecie, wpatrując się w pustą otchłań kosmosu, w której kryła się ich bezpieczna przyszłość. Sam nie wiedział kto czuł się bardziej zakłopotany, kiedy wprowadzono go na Gu'ed – on, bo postawił wszystkich w takiej sytuacji, Zorm, który miał objąć po nim stanowisko, czy cała reszta kolonii, zaskoczona obrotem spraw.<br />
<p>Wydano rozkaz jego likwidacji chwilę po tym, jak 303 zaczęła zgłaszać awarię. Zrobił to Zorm, choć decyzję podjęli wspólnie – nikt nie pozwoliłby nowemu przywódcy wziąć na siebie błędów starego. Gdyby to on miał decydować, nie zawahałby się ani chwili, tym się właśnie od nich różnił. Potrafił zaryzykować życie swoje czy najbliższych w imię wiary. Wierzył natomiast w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ich przodkowie gdzieś tam byli, bardzo blisko, dzierżąc klucz do rozwoju całej rasy, a on doprowadził wszystkich niemal pod właz ich statku i nie zamierzał pozwalać na zaprzepaszczenie takiej szansy. Nie teraz, kiedy wystarczyło zrobić jeden krok, nie po tylu cyklach ciężkiej pracy wymagającej ciągłego uciszania zdrowemu rozsądkowi.<br />
<p>Tam, na planecie... Nawet nie pamiętał, co dokładnie się tam wydarzyło. Musiał doznać jakiegoś szoku. Jak przez mgłę pamiętał rozmowę z Doshre oraz Haagbem, potem chcieli mu pomóc wstać, ale chyba stracił przytomność. Ocknął się, gdy dotarli na Gu'ed i musiał wyjść z pojazdu, co okazało się dla niego niemożliwe. Nogi nadal nie chciały współpracować, ba, było z nimi jeszcze gorzej. W tej chwili nie mógł nimi nawet poruszyć.<br />
<p><b>– Głupotą było zabieranie go ze sobą </b>– Zorm stał przy szybie, opierając się o nią ramieniem i obserwując, jakby zauważył ten sam cud natury co właściciel tej komnaty i nie mógł oderwać od niego wzroku. Jak się okazało, obaj potrafili długo czekać w bezruchu i ciszy, aż ten drugi się odezwie. Morg chciał odpocząć.<br />
<p>W powietrzu wisiała niepewność odkąd tylko rozpoczęli rozmowę, co nawet go bawiło. Czuł, że ma przewagę, bardzo dobrze. Przez ostatnie cykle nie wzbudzał tylu emocji, co teraz, gdy stracił tytuł. Fakt, że mianował siebie w myślach żywym byłym dowódcą, jeszcze bardziej poprawiał mu humor. Wieczny reformator, czego się tknie, to zmienia, nawet prostą zasadę, iż jedynie śmierć może przekazać władzę w dłonie innego Gu'eduanina. Widać czasem wystarczy po prostu oddychać, a cały wszechświat zadba o resztę. Jeden tylko szczegół był denerwujący – wszyscy albo unikali jego wzroku, albo patrzyli jak na prawdziwego żywego trupa. Widać za chwilowe bycie tematem numer jeden musiał zapłacić strachem własnych braci. Nie tego chciał, ale ta cena warta była szacunku, którego czasem tak bardzo mu brakowało.<br />
<p><b>– Co oni sobie myśleli? </b>– Zorm zdawał się być rozgniewany, choć trudno było wyczytać to z pleców. Chyba usłyszał myśl Marga, bo odwrócił się w jego stronę, pociągając przy okazji za króciutką wajchę tuż obok miejsca, w którym się opierał. Rzędy kilkunastu podłużnych ekranów zgrzytnęły kilka razy, obróciły się na drugą stronę i szyba stała się stalową powierzchnią z jednym tylko niewielkim oknem na wszechświat. <b>– Do licha, czy ty tego w ogóle używasz?</b>– Zrobił już krok w stronę brata, ale widząc jego minę, kiwnął ostentacyjnie głową, po czym jednym gestem przywrócił ścianie wygląd okna, robiąc przy tym jeszcze więcej hałasu. <b>– Co oni sobie myśleli? Że tutaj łatwiej przekonają go do nas? Pokażą jak żyjemy, opowiedzą kilka historyjek i podrzucą na jakiś bardziej przyjazny księżyc? Czy może chcieli zrobić z niego naszego nowego heffi<sup style="font-size:9px;">1</sup>? Nie wierzę, że im na to pozwoliłeś... </b><br />
<p><b>– Lepiej, żeby zabili go na miejscu? Uznali, że może nam zagrozić.</b><br />
<p><b>– A jakim to cudem taki malec miałby nam zaszkodzić?</b> – Wyjął z kieszeni ciemnobrązową łodygę tutejszego odpowiednika kawy – nieco tylko bardziej uzależniającego i z ciekawszym wpływem na organizm. <b>– Zanim zorientowałby się kto nabił mu guza, my już dawno zwiedzalibyśmy inne cuda. </b><br />
<p><b>– Jak to? </b>– Morg spojrzał na niego zaskoczony. Spodziewał się zupełnie innych decyzji. Dobrze wiedział, w jaki sposób wszyscy patrzą na jego "obsesyjne poszukiwania śladów pozostawionych przez przodków", jak to ich skryba napisał kiedyś w księgach. Zorm niejednokrotnie próbował przekonać go do spowolnienia tempa. Gu'edianie nie byli przyzwyczajeni do życia w biegu. <b>– Nie każesz zatrzymać się tu na dłużej? </b><br />
<p>Mężczyzna włożył roślinę do ust i zaczął rzuć. Był od niej uzależniony od wielu cykli, toteż dawno zapomniał w jaki sposób powinna na niego działać, to jest odpowiednio: zwiększać rezolutność umysłu oraz ilość energii fizycznej, w zamian dając ból głowy i mięśni jakiś czas później. W przypadku Zorma było już tylko w zamian. Mimo to mina natychmiast mu się poprawiła.<br />
<p><b>– Zadziwiasz mnie... Nie zamierzałeś się chyba na niej zadomawiać? Mało już podobnych mijaliśmy? Pełno ich tam. </b>– Kiwnął głową w stronę okna.<br />
<p><b>– Nie takich, dobrze o tym wiesz. </b><br />
<p><b>– Tylko idioci pchają swoje ciekawskie tyłki na glob zamieszkały przez inną cywilizację. Cywilizację, nie jakieś komórkowe podrosty. </b>– Potarł nerwowo czoło i Morg przez chwilę sądził, że jego zastępca naprawdę się tym martwi. Wtedy mężczyzna wrócił do niego tym swoim naturalnie roztargnionym wzrokiem. <b>– Słuchaj, nikt tak nie zaszalał, jak wy, ale poza tym człekokształtnym na Gu'ed I'kan i Wgonb przytaszczyli jakieś czarne, prychające stworzenie z wielkimi gałami. Mówią, że sam im się do paki wkradł, kiedy szukali miejsca do wiercenia. Kyd znalazł jakąś kolczastą kulę, a Pulg setki różnych nasion. Pakiet nowości mamy przeładowany. O minerały też się martwić nie musisz. Ja ci tylko powiem, że i tak same problemy z tego wyjdą, zobaczysz. </b>– Uśmiechnął się, patrząc na brata z dziwnym błyskiem w oku, zupełnie jakby powiedział coś zupełnie innego, niż Morg usłyszał.<br />
<p>Mężczyzna długo jeszcze nie spuszczał wzroku z przełożonego, próbując zorientować się, kogo ma przed sobą – sojusznika, czy kogoś, kto go próbuje udawać. Od dawna nie rozmawiali, ponieważ Morg ostatnimi czasy nie lubił, kiedy mu przeszkadzano podczas studiowania zapisków, planowania, rozmyślania, odpoczynku... Chyba od kilku cykli. Chyba odkąd został dowódcą. Niech to licho.<br />
<p><b>– No, zostawię cię teraz, mam trochę na głowie ostatnio. </b>– Zorm spojrzał na niego jeszcze raz, po czym parsknął śmiechem. <b>– Ty to jednak głupi jesteś, bracie... Powinieneś dać się zbadać. Znaczy nogi. </b><br />
<p><b>– Zorm... Co zamierzasz z nim zrobić? </b><br />
<p><b>– Zostanie, jak wszystko, co tutaj ląduje. A ty się tak nie rozleniwiaj, szansę na spokój odrzuciłeś, dużo czasu minie, zanim zasłużysz na kolejną. Niedługo wrócę, z pozostałymi </b>– odparł po dłuższej chwili i wyszedł. Morg był pewien, że sprawia mu to przyjemność.<br />
<p>Cisza, ulga i spokój nie nadeszły. Po raz pierwszy jednak widok odległych gwiazd zaczynał go irytować. Wszystko stawało do góry nogami. Chyba naprawdę popełnił niewybaczalną zbrodnie i przodkowie postanowili go za to ukarać.<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Gdy otworzył oczy, zorientował się, że leży na niskiej pryczy, przykryty ciepłym, choć sztywnym kocem. Była większa i wygodniejsza od kanapy, na jakiej zdarzało mu się sypiać, kiedy Laura miewała humory. Tylko śmierdziała gorzej.<br />
<p>Obrócił się na plecy, przeklinając ostry ból głowy. Nie pamiętał, żeby poprzedniego dnia wypił za dużo. Nie pamiętał, żeby w ciągu ostatnich miesięcy zdarzyło mu się wypić za dużo. Ostatnio miał mało czasu dla siebie, ciągle tylko papiery, plany, rysunki i praca w terenie. I presja czasu. Za tydzień miał wrócić do Polski, inaczej Laura sama by po niego przyleciała, a to raczej nie spodobałoby się jego przełożonemu. Jedyną zadowoloną byłaby pewnie Ardis – zawsze lubiła podróżować, nie tylko ze względu na wolne od szkoły. Problem polegał na tym, że pracy nie ubywało.<br />
<p>Usiadł na brzegu mebla i schował twarz w dłoniach. Czekał go ciężki dzień. W dodatku było zimno i zaczynał męczyć go katar. Gorąca kawa, koc, laptop i jakoś przeżyje.<br />
<p>Czarna kotka powiadomiła go o swojej obecności, kiedy zamiałczała piskliwie, wskakując na pryczę. Domagała się uwagi, opierając przednie łapki na jego udzie. Wyglądała na przestraszoną. Żwawo poruszała łebkiem i obserwowała bystro wszystko dookoła. Miała rok, może troszkę więcej. I bardzo usilnie starała się wcisnąć między jego ręce, a klatkę piersiową.<br />
<p><b>– No nie, znowu sen? </b>– mruknął, odchylając się nieco i dopiero wtedy zauważył, że znajduje się w dziwnym, pustym pokoju, na środku którego stał wielki fotel i solidne, stalowe biurko. Jedną ze ścian od góry do dołu pokrywały poziome rury, wychodzące po jednej stronie i wchodzące w ciemną powierzchnię po drugiej, jakby kręciły się wokół niej. Ostatni rząd znikał w suficie, który pokryty był kratą. Ale nie było przez nią nic widać. Emanowała słabym światłem, który pozwalał Fylkirowi widzieć wyraźnie, choć daleko mu było do światła dziennego. W niewielkim, podłużnym okienku błyskały gwiazdy.<br />
<p><b>– Może ty mi powiesz, co się tutaj dzieje? </b>– spytał kocicę, gotów naprawdę usłyszeć odpowiedź. Uszczypnął się, tak na wszelki wypadek. Nigdy jakoś nie wierzył, żeby ten sposób miał go wybudzić ze snu, gdyby już znalazł się w takiej sytuacji – przecież nie szczypie swojego prawdziwego ciała, tylko to wyśnione, a to mu jakoś nie pasowało. Jednak co innego planować, a co innego doświadczać, akurat on coś o tym wiedział. Więc spróbował.<br />
<p>Nie udało się. Kotka też nie odpowiedziała. Spojrzał tylko na niego swoimi wielkimi, złocistymi ślepiami, które zmrużyła zabawnie, i zaczęła wbijać mu pazurki w udo. Delikatnie zepchnął ją na bok i wstał. Chciał wyjrzeć przez okno, ale był za niski. Po przeciwnej stronie pomieszczenia znajdowały się potężne drzwi, podsuwające mu przed oczy obraz szpitala psychiatrycznego lub jakiegoś innego więzienia. Podszedł do nich, ale nie potrafił znaleźć nic, co mogłoby je otworzyć.<br />
<p><b>– Halo? </b>– odezwał się, starając nie poddać paranoi. <b>– Jest tu ktoś? </b>– Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, podszedł powoli do biurka. Było puste. Wyglądało staro, brzydko i nieporęcznie. Było za daleko od fotela i nieco za wysokie, na dodatek wyglądało jak stalowa skrzynia wbudowana w podłogę. Tę zaś pokrywał jakiś rodzaj podziurkowanej gumy ze spiralnymi wzorami. <b>– Gdzie ja jestem, do cholery? </b>– Idąc za jedną ze spiral, dotarł do ściany pokrytej rurami. Były ciepłe. Zapukał w jedną z nich.<br />
<p><b>– No dobra, kocie </b>– burknął, nie słysząc niczego w zamian. Odwrócił się z powrotem w stronę drzwi i zerknął na kotkę, siedzącą czujnie na pryczy. <b>– Skoro już nie możemy się obudzić, to przynajmniej przeżyjmy coś ciekawego, co? Dalej, drzwi, otwórzcie się </b>– powiedział głośno, marszcząc buńczucznie brwi. Kiedy drzwi go posłuchały i stanęło w nich wielkie, człekopodobne stworzenie, zwierze uciekło pod pryczę, by pomrukiwać ostrzegawczo z bezpiecznej pozycji. Fylkir tylko się uśmiechnął, choć obca istota wyglądała nieco strasznie. <b>– Tchórz... </b>– rzucił do kotki, po czym zrobił krok naprzód. <b>– Gdzie ja jestem? </b>– spytał, starając się brzmieć pewnie.<br />
<p>Sen czy nie sen, musiał dbać o wizerunek.<br />
<div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/01/iii-bohater.html" title="III Bohater"><span id="lpop">III</span></a></div><br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p style="font-size:9px;font-family: serif; letter-spacing: 0.1618px;"><sup>1</sup>Heffi miały dziesięć cali wzrostu, były całe w gęstym futrze i hodowano je na Gu'edzie dla mięsa od pokoleń. Od czasu do czasu któryś stawał się pupilem do zabaw z dziećmi, jeśli mu szczęście dopisało i najprawdopodobniej o to chodziło Zormowi. Najczęściej jednak i tak kończył w garnku, kiedy dzieci już podrosły, co mogło trochę sprawę komplikować.Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-84206007520162851782015-01-23T03:08:00.000+01:002015-01-23T03:47:04.803+01:00Odkupienie<p class="wiersz">Serce wciąż rytm bije<br />
Płuca tlenu łakną<br />
Złóżmy dziś nadzieję<br />
Niech wzrośnie nad tratwą<br />
Niech orszak podziwia<br />
Płomień pożegnania<br />
I niech myśl zdradliwa<br />
Walecznej się kłania<br />
Odrzućmy nienawiść<br />
Strach niech obcym będzie<br />
Rozkażmy naprzód iść<br />
Gdzie lecą łabędzie<br />
Podziwiać twór życia<br />
Świętować to mało<br />
Wszak nic do ukrycia<br />
Śmierci nie zostało<br />
Raduj się wraz z nami<br />
Kosztuj odkupienia<br />
Śpiewaj pieśń z orłami<br />
Tańcz gdzie nie ma cienia<br />
Dzisiaj przynależysz <br />
Dzisiaj częścią jesteś<br />
Jak wysoko mierzysz<br />
Tak daleko wzejdziesz.Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-23792965040733981872015-01-20T18:09:00.000+01:002015-12-07T14:06:04.701+01:00III Bohater<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/ratunek.html" title="II Ratunek"><span id="lpop">II</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/01/iv-poza-domem.html" title="IV Poza Domem"><span id="rpop">IV</span></a></div><p>Powiedzieć, że woda była lodowata, byłoby potężnym eufemizmem. Wręcz karalnym, a przynajmniej Fylkir z chęcią ukarałby wszystkich, którzy odważyliby się poddać to w wątpliwość. Choć strach wcześniej już zmroził mu krew w żyłach, zszokowany był tym, w jaki sposób świeży chłód wbił się w każdą komórkę jego ciała, tłocząc je wszystkie w jeden mały punkcik ze swoją sadystyczną upartością. Setki litrów żywiołu naparło na niego, wyciskając z płuc niemal całe powietrze i szarpiąc bezlitośnie za nerwy. Był w piekle i gotów był stosować odpowiednie do piekieł metody.<br />
<p>Jego towarzysz gdzieś się zapodział, kiedy on walczył o uzyskanie kontroli nad ciałem. Zresztą, nie pamiętał o nim. Nie zawracał sobie głowy wszystkim tym, co zdarzyło się dalej niż pięć sekund wcześniej. Niestety, na przekór temu jego masochistyczny umysł postanowił obdarować go krótką wycieczką w głąb siebie.<br />
<p>Przypomniał sobie jak w dzieciństwie bawił się ze znajomymi w wstrzymywanie oddechu na czas – jak przegrywał, ponieważ bogowie łaskawi byli obdarzyć go wyjątkową umiejętnością wtrącania się w nie swoje sprawy, w zamian zabierając nieco pojemności płuc. Nigdy nie lubił pływać – w wielkich bólach był uczony, kiedy to wujaszek Klemens wskoczył z nim w podobne temu miejsce – choć fakt, że nie takie zimne – i powiedział, że nie wyciągnie go, dopóki się nie nauczy. Oczywiście, nie pozwoliłby mu utonąć, co nie zmienia faktu, że do dziś za wujaszkiem nie przepada.<br />
<p>Nauczył się. Ale głęboka woda nadal go przerażała. Na co dzień nie musiał się tym przejmować, kiedy jednak widział w telewizji jak bohaterowie horrorów przepływają zatopiony fragment jaskini bądź statku, coś ściskało go w środku i musiał odwrócić wzrok. Tego właśnie się bał – zostania odciętym od tlenu. Tego, co dzieje się w gardle i płucach, gdy wola okazuje się zbyt słaba i człowiek bierze wdech, krztusi się szukając powietrza, lecz dostaje tylko kolejne, nieprzerwane porcje cieczy.<br />
<p>Dlaczego nie pamiętał tego dziesięć sekund temu? Może gdyby nie było tak ciemno i tam, z tych dwóch metrów zobaczyłby wzburzona wiatrem taflę... Albo gdyby nie strzelali do niego z tych przeklętych samolotów!<br />
<p>Pierwszy oddech smakowałby wyśmienicie, gdyby nie deszcz i natarczywe fale, wpychające się do nosa, ust i oczu. Na przemian kaszląc, próbując odetchnąć i wypluć nachalną ciecz, utrzymać się na powierzchni i przetrzeć twarz dłonią, Fylkir przeklinał się za lekkomyślność. Rozejrzał się dookoła z mieszaniną strachu i gniewu, męczony silnymi dreszczami. Rozum powrócił, pamięć także. Razem z nimi zupełne niezrozumienie całej sytuacji.<br />
<p><b>– Facet! </b>– krzyknął, nie widząc nigdzie sprawcy całego zamieszania. <b>– Pilocie, do jasnej cholery! </b>– Z wściekłością ponownie przetarł nerwowo twarz. Wziął głęboki oddech... Wypuścił powietrze, odczekał chwilkę, znowu nabrał powietrza i zniknął pod wodą, próbując nie dopuścić do siebie kolejnej dawki strachu. I rozum szlag trafił. Trudno, zrobił jeden krok, musi zrobić drugi. Najlepsze było zablokowanie jakiegoś rejonu w głowie, odpowiedzialnego za instynkt zachowawczy, wyłączenie myślenia poprzez działanie. Po prostu, zanim racjonalny umysł zgłosi veto. A nawet jeśli zdążył już to zrobić setki razy – zignorować. Jak przed skokiem na bungee albo ze spadochronem. Wystarczy jeden krok i jest po wszystkim. Nie pozostaje nic innego jak obserwacja i delektowanie się nowym smakiem życia.<br />
<p>Jeśli się utopi, nigdy więcej nikomu nie pomogę, pomyślał mrużąc pod wodą szczypiące oczy i obserwując. Niestety, delektować się nie miał czym, ciemne dno było zbyt ciemne o tej porze nocy. Jeśli ja się utopię, wrócę i zabiorę go ze sobą, dodał czując jak prąd ciągnie go w jedną ze stron. Odwrócił się, wolniej niż chciał. Był tam. Ciemna, nieruchoma masa unosiła się tuż pod powierzchnią w tym swoim sztywnym, napęczniałym mundurze. Przynajmniej tak mu się wydawało. Jeśli oboje się utopimy, pożałujesz, lepiej już teraz módl się do swoich bogów.<br />
<p>Podpłynął do obiektu, chwycił pod rękę i z trudem wytrzymując ostatnie sekundy bez tlenu wyciągnął na powierzchnię. Zimno spowalniało jego ruchy, ciężko było utrzymać odpowiednią wysokość, a co dopiero płynąć przed siebie z ciężarem u boku. Nie zamierzał się jednak poddawać. Nie o krok od zwycięstwa. Musiał to sobie powtarzać, inaczej już dawno suszyłby się w domu, a to mogłoby go skazać na późniejsze męki moralne do końca życia.<br />
<p>Wdrapał się ze zduszonym w gardle krzykiem na błotnisty brzeg, po czym wciągnął do siebie ciężar nieprzytomnego pilota – bardzo duży kawał mięsa. Tym razem niczego nie tłumił, wyrzucając z siebie wściekły ryk, niczym okrzyk wojenny skierowany przeciw całemu światu. Bardzo słaby okrzyk wojenny, ale potencjał miał. Gardło paliło okropnie, mięśnie rąk i nóg pulsowały boleśnie, w oczach szczypało. Był wykończony.<br />
<p>Dreszcze wzmogły się, kiedy tylko silny wiatr przypomniał o swej obecności. Gdyby naprawdę zdołał wyłączyć myślenie, wróciłby do lodowatej wody, ponieważ tutaj zdawało się być jeszcze zimniej. Miał jednak co innego do zrobienia, marudzenie na swój stan mogło poczekać. Sapiąc ze zmęczenia i trzęsąc się jak w febrze, pochylił się natychmiast nad klatką piersiową mężczyzny, którego świadomie i bez wyrzutów obwiniał o cały stan rzeczy.<br />
<p>Podskoczył. Serce biło, nie mógł zaprzeczyć, wręcz próbowało wydostać się na zewnątrz. Słyszał przy tym jakby odgłos wyrzuconych w nieco zwolnionym tempie kości do gry. Miał wrażenie, że poczuł uderzenie na policzku przez klatkę piersiową pilota. Żywotny był, szkoda tylko, że tego nie okazuje.<br />
<p>Poklepał się nerwowo po kieszeniach, szukając telefonu, co może nie było najlepszym pomysłem wtedy, gdy sekundy mogą mieć ogromne znaczenie, ale potrzeba skontaktowania się z kimś, kto mógłby mu pomóc, była zbyt silna. Nic. Zawahawszy się jedynie na sekundę, rozpoczął przeszukiwanie nieznajomego, szybko jednak zrezygnował, uznając, że pewnie pilotom nie wolno ich nosić.<br />
<p><b>– No dalej... </b>– Potrząsnął go za ramię, mając nadzieję, że jakimś cudem obudzi się i zdejmie z niego ciężar odpowiedzialności. <b>– Żyjesz? Dawaj, facet... </b>– Nie dostrzegłszy żadnej reakcji, jęknął żałośnie i począł przygotowywać nieprzytomnego do resuscytacji. Marzył, by nigdy w życiu nie znaleźć się w takim położeniu. <b>– O, bogowie... Aegirze, wiem, że to nie twój rejon... </b>– szeptał nerwowo jedyne, co mu przychodziło do głowy <b>– ...ale zróbże coś, on nie może teraz zginąć... Inaczej zeświruję, jak babcię kocham... </b><br />
<p>Zanim zdążył zabrać się za uciskanie, mężczyzna niemal zwymiotował na niego resztkami wody, męczony przez salwę okropnego kaszlu. Próbował się podnieść, ale chyba brakło mu sił, bo uderzył na powrót w błoto, nie przestając charczeć i gwizdać niczym osiemdziesięciolatek. Fylkir poszedł w jego ślady, padając na plecy i wzdychając z ulgą. Zamknął oczy i cieszył się, że to już koniec.<br />
<p><b>– Dzięki... </b>– wykrztusił, dosyć poważnie zaskoczony szybką reakcją boga. <b>– Skok ze spadochronem... </b>– wymamrotał, odwracając głowę w kierunku nieznajomego. <b>– Tak, jesteś mi winien skok ze spadochronem... </b><br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Wiele już w swoim życiu widział, w wielu miejscach bywał, jednak nigdy jeszcze nie opuścił pojazdu na powierzchni. Przydzielono mu 303 kiedy tylko dorósł do jej prowadzenia. Zwiedził nią setki miejsc, których żadna istota na tej przeklętej planecie nie widziała w swoich snach. Zrobił tysiące zwiadów, odnalazł całe góry życiodajnych złóż, spędził wieczność w doskonałej ciszy, sunąc w przestrzeni kosmicznej i rozmyślając nad obecnymi sprawami swoich braci, nad ich przeszłością i przyszłością. Nigdy go nie zawiodła. Była świadkiem jego rozwoju.<br />
<p>Teraz leżała zniszczona, zupełnie jak jego marzenie o spotkaniu pozostałych.<br />
<p>Przywódcą został niespełna pięćdziesiąt cykli temu. Sto czterdziestym trzecim przywódcą odkąd w ogóle ktoś zaczął tworzyć kroniki. Zdaje się, że wcześniej nikt nie zawracał sobie głowy historią, jednak kiedy zaczęło im brakować mądrości przodków, pożywienia i świeżej krwi, kiedy nastawili się na poszukiwania, jeden z przywódców nakazał notować postępy. Pamiętał pierwsze zdanie, zapisane bardzo starannym, wręcz idealnym pismem na starej, sypiącej się już tkaninie: "Odnaleźliśmy planetę, która może nas uratować." Dla odmiany, pierwsze zdanie, zapisane za jego panowania – "Tak myślałem, w końcu zginiemy." – było pozbawione tak doskonałości technicznej, jak i oficjalnego tonu, ale przynajmniej zapisane w specjalnie przeznaczonej do tego księdze, które wyrabiali z hodowanych na pokładzie roślin. I wcale nie chodziło o ich trudną sytuację, bo od dawna takiej nie doświadczyli – czy ktoś z trudną sytuacją przejmuje się robieniem ksiąg? Po prostu rozkazał powiększyć oddział zwiadowczy, wysyłać wszystkich częściej i dalej, samemu biorąc w tym udział. Nie spodobało się to... nikomu, jeśli być szczerym. Ale pragnął odnaleźć pozostałe kolonie, a do tego potrzebowali większych zapasów.<br />
<p>Byli tak blisko, wszystko wskazywało na to, że podążali we właściwym kierunku. Słaby sygnał, który odczytali kilka cykli temu, ślady wierteł na mijanym niedawno księżycu, to dziwne przeczucie, pchające go w tym kierunku... I nastał ten dzień.<br />
<p>Wszyscy od pierwszych cykli wiedzieli, co powinno stać się z tymi, którzy ujawnią swoją obecność na odwiedzanej planecie. Nikt nie mógł przeżyć, żeby nie zagrozić pozostałym. Musieli zachować tajemnicę swojego istnienia za wszelką cenę, nie byli gotowi na żadną walkę. Ich broń nadawała się jedynie do odstraszania, jeśli się uprzeć, można nią było zrobić niewielką dziurę w niezbyt twardej powierzchni – idealna do naruszania stabilności terenu, nie przeciw zmasowanemu atakowi. Na dodatek nie mieli jej pod dostatkiem. Opierali się na technologii sprzed wielu pokoleń. Nigdy jednak za czasów wszystkich jego przodków – a studiował kroniki niemal tak często jak dokonywał zwiadów – nie musieli się posuwać do tak dramatycznych czynów.<br />
<p>Byli samowystarczalni – w wiecznej podróży przestworzami wszechświata kradzież surowców z okolicznych planet i księżyców wciąż zaliczała się do samowystarczalności. Odnajdywali na swej drodze w stanowczej większości światy puste, martwe, opanowane bezruchem, na których zbadanie można było spokojnie poświęcić trochę czasu. Te zbyt gwałtowne, tak zwane młode, omijali.<br />
<p>Szukanie minerałów, które można było przerobić na paliwo, wody, obiektów organicznych, to było zadanie dla większości z nich. On zajmował się obserwacją. Szukał życia. Gdyby działał zgodnie z regulaminem, nie miałby praktycznie co robić, ponieważ szansa, że cokolwiek znajdzie była niewielka. Dlatego najczęściej szukał tego samego, co pozostali, tylko zostając w powietrzu. <br />
<p>Tym razem wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Woda widoczna była ze znacznej odległości. Znał ten typ – bardzo obiecujące źródło surowców, jeśli tylko temperatura była odpowiednia. Szybko okazało się, że ich umiejętności kamuflażu zostaną solidnie przetestowane. Na planecie zastali mieszkańców i wcale nie był im do tego potrzebny specjalista od ich poszukiwań. Tworzyli skupiska, duże, bardzo duże skupiska. Podchodząc do obiektu od pogrążonej w ciemności strony, mogli zobaczyć światła, zupełnie niepasujące do działań natury kosmosu. A tą przecież trochę znali. Znaleźli rozumny gatunek.<br />
<p>Przemierzyli ogromną drogę, lecz po raz pierwszy mogli zastosować się do zasad, które ktoś przed nimi wymyślił – zapewne nie bez powodu.<br />
<p>Nie minęła chwila i fascynacja odkryciem przestała mieć znaczenie, ponieważ 303 zaczęła ignorować jego polecenia. Obawiał się, że wielu innych spotkało to samo. Ci, którzy przybyli po niego... Nie słyszał ich.<br />
<p>Nie miał pojęcia, co takiego wydarzyło się po jego ostatnim wspomnieniu. Pamiętał jak ciało próbowało walczyć, ale umysł był gdzieś poza tym wszystkim. Potem był ból, ale to nie był jego ból. Przestał mieć znaczenie.<br />
<p>I znowu ta istota. Podobny do ludzi, a jednocześnie taki... Inny. Niski, chudy, mały. Choć kształtem przypominał jego rasę, to twarz zdradzała znaczne różnice. Owłosienie na szczycie głowy, oczy takie dziwnie schowane wgłąb czaszki, odstający trójkąt pośrodku, jakby chroniący otwory nosowe... W ogóle, mieli strasznie dużo skóry wszędzie. Ale ubrania też wykonywali z roślin. Widać ich inteligencja nie była daleko za jego rasą.<br />
<p>Ale język mieli naprawdę dziwny. Słyszał kilka razy, jak krzyczy, mówi normalnym głosem, szepcze, co chwila coś, odkąd wytargał go z 303.<br />
<p>Po co to zrobił? Skąd się tam wziął? W jakim celu?<br />
<p>Trudno było o tym myśleć, kiedy wszystko bolało, jakby postanowiło udowodnić, że ból jak najbardziej jest jego bólem. Szybko doszedł do wniosku, że chyba śmierć była dalej niż mu się wydawało, życie zaś zapowiadało się dużo mniej znośne niż się spodziewał. Każdy oddech sprawiał mu fizyczne cierpienie, nie mógł schwytać tyle tlenu, ile potrzebował. Pewnie wina atmosfery.<br />
<p>Teraz, kiedy już minął pierwszy szok, wcale nie chciał umierać. Przeżył ostatnie chwile, to znaczy, że tamta strona wcale się o niego nie starała. Ból w płucach mącił nieco przejrzystość tej teorii, ale nie zwracał na to uwagi. Musiał coś zrobić, problem polegał na tym, że jasność myślenia całkowicie go opuściła.<br />
<p>Próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie i niemal wpadł do wody. Mężczyzna złapał go w ostatniej chwili i odciągnął dalej. Nie bronił się, ponieważ nie miał na to sił. Zresztą, nie chciał. To nie miało sensu. Gdyby chciał, odepchnąłby go przecież niczym worek do ćwiczeń. Nie czuł, by przyniosło to odpowiednie skutki, szczególnie teraz. Jako dowódca musiał ufać swojej intuicji, a ta... zapodziała się gdzieś, kiedy zderzył się z ziemią. Jak wszystko inne, co czyniło z niego dowódcę. Co czyniło z niego Gu'edianina.<br />
<p>Zastanawiał się tylko, dlaczego obcy zachowuje się przy nim tak swobodnie. Zupełnie wytrąciło go to z równowagi, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Ani nie usiłował atakować – choć początkowo tak uważał – ani uciekać. Ciągle go tylko gdzieś targał, za nic mając przestrzeń osobistą.<br />
<p>Chciał się odezwać, ale z jego gardła wydobył się jedynie niezrozumiały warkot. Niezrozumiały dla niego, a co dopiero dla kogoś takiego jak ten dziwny mężczyzna. Odchrząknął, ale nie kontynuował prób nawiązania, a raczej odwzajemnienia kontaktu, nie chcąc niepotrzebnie przestraszyć nieznajomego. Nie miał pojęcia, co dalej. Zawsze wiedział, co czynić. W tej chwili przyszłość stanowiła tajemnicę. Po raz pierwszy w jego długim życiu. Nadszedł chyba jakiś koszmarny czas nowości.<br />
<p><b>– Ty żyjesz... </b>– usłyszał nagle bardzo wyraźnie, mimo huczących odgłosów jakie wydawało tutejsze otoczenie. Odwrócił się w stronę jednego ze swoich braci i zdębiał zupełnie. Stali z dwadzieścia stóp od niego, dwóch kompanów, których imiona z całą pewnością nie mogłyby zostać przetłumaczone na język nagle ożywionego mężczyzny. Jednak gdyby spróbować, byłoby to coś w rodzaju Haagb z półniemym b i Doshre, z naciskiem na sh, które wcale nie brzmiało jak sz.<br />
<p>Mówiąc coś głośno obcy zostawił go i podbiegł do nowoprzybyłych.<br />
<p><b>– Nie! </b>– zdołał tylko chrypnąć dowódca Gu'edian, ale było już za późno. Bohater padł bez ruchu na ziemię od silnego uderzenia w twarz. <b>– Pomagał mi... </b><br />
<p><b>– Nawiązałeś z nimi kontakt? </b>– spytał z nutą paniki w głosie Doshre, podchodząc do przełożonego. To on zadał cios. Był wyższy i ogólnie większy od brata, zresztą, trudno było nie być. Był największy w całej kolonii. Gdyby stawiali na siłę, z całą pewnością to on zostałby jej przywódcą. Ale nie został. Właściwy przywódca pół leżał teraz, pół siedział na ziemi, nie mogąc odnaleźć sił w nogach. Podejrzewał, że to wina wypadku. Początkowo nie zwracał na to uwagi, ale teraz nie mógł wstać przy swoich ludziach, co było bardzo kompromitujące.<br />
<p><b>– Co się wydarzyło, Morg? </b>– spytał Haagb, łapiąc go pod ramię i podnosząc do pionowej pozycji. Głos miał spokojniejszy, choć wciąż nerwowy.<br />
<p><b>– 303 przestała reagować... Zwariowała chwilę po tym jak... Jak woda zaczęła się lać z nieba... </b>– Spojrzał w górę, zamykając oczy. Oddech zdążył mu się nieco uspokoić. Przez te swoje maleńkie otwory nosowe czuł zapach mokrej ziemi, mokrej trawy, zapach samego deszczu, nawet zapach obcego mężczyzny, leżącego kilkanaście stóp dalej. Nie miał jednak o tym pojęcia. Nie wierzył, że przez cały ten czas przestrzegał siebie samego przed zatrzymaniem się na jakiejś planecie i wyjściem z pojazdu. Nawet w ochronnym kombinezonie. Całe życie w zamknięciu, w ciemnościach, przeczulony na światło, nie miał pojęcia jak to jest doświadczyć przestrzeni. Natury. Tak się jej obawiał... A teraz nie mógł się nacieszyć, mimo iż sytuacja wymagała od niego racjonalnego myślenia. <b>– Myślicie, że tak wyglądał nasz dom? </b><br />
<p><b>– Myślimy, że mamy kłopoty </b>– powiedział Doshre, wlepiając w niego swoje wielkie, czarne oczy. <b>– Co według ciebie powinniśmy teraz zrobić? </b><br />
<p><b>– A jak was uczyłem? </b>– odparł bez chwili namysłu, odwzajemniając spojrzenie. Wiedział, że zabiorą go na statek, choć nie był pewien w jakim charakterze. Popełnił czyn, będący w ich kodeksie największym przestępstwem, jakiego można było się dopuścić. Przynajmniej teoretycznie. Sam dobrze wiedział, co zrobiłby na ich miejscu. Problem polegał na tym, że troszkę już się znali i wiedzieć, co by się zrobiło, a to zrobić, nie szły tutaj w parze.<br />
<p><b>– O czymś takim nas nie uczyłeś </b>– powiedział znacząco Haagb, zanim kolega zdążył się odezwać. <b>– Musimy wracać, zaraz zaczną nas szukać. </b><br />
<p><b>– Ktoś prócz mnie... </b><br />
<p><b>– Nie, a przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Nam woda nic nie zrobiła </b>– odparł Doshre, kierując się w stronę nieprzytomnego. <b>– Może nam zaszkodzić, jeśli zostaniemy tu dłużej. Ta planeta to niewyczerpane źródło pożywienia, paliwa, wody... Musimy coś z nim zrobić. </b><br />
<p><b>– Bardzo... uparta z niego istota. </b>– Morg obawiał się o nieznajomego. Trochę mu zawdzięczał, nie dało się ukryć. Nie mógł przecież pozwolić, żeby coś mu się teraz stało. To myślący gatunek, do tego jak zdążył się przekonać posiadający w sobie sporo odwagi, woli przetrwania, może nawet moralności. Zabicie go byłoby jak zamordowanie Gu'edianina.<br />
<p><b>– Tak, ale chyba nie za mądra. </b><br />
<p><b>– Podejrzewam, że nas dokładnie nie widział. Zostaw go, nic nam nie zrobi. </b>– Doshre popatrzył na niego znad ciała mężczyzny, nie kryjąc zdziwienia. Haagb również nie zrozumiał. <b>– Zabierzemy ze sobą ile trzeba i ruszamy dalej. To nie tego miejsca szukamy. </b><br />
<p><b>– Czekaj, Morg, chyba coś mi umknęło. </b>– Doshre wrócił kilka kroków do swego dowódcy, przyglądając mu się badawczo. <b>– Nic nam nie zrobi? A zasady? Nagle przodkowie przestali mieć świętą rację? </b><br />
<p><b>– Jestem twoim dowódcą czy nie? </b>– Chciał brzmieć pewnie, ale wiedział, czego może się spodziewać. Tylko głupiec próbowałby nadal się oszukiwać. W chwili jego rozbicia się na Gu'ed był już nowy przywódca. Naturalna kolej rzeczy – stary umiera, nowy obejmuje władzę. Zaakceptował to, wchodząc na stanowisko. Wracając, wprowadziłby chaos. <br />
<p>Nikogo za nic nie winił. Pogodził się z tym, kiedy tylko pojął, że za chwile zderzy się z ziemią. Lecz gdy okazało się, że nadal oddycha, pojawiła się w jego głowie zdradliwa myśl – a może jednak. Teraz próbował ją od siebie odsunąć, przywołując do porządku lata wychowania pośród swoich braci. Wykonywał swoją robotę najlepiej jak mógł, dzięki niemu pokonali dużo większą trasę niż za pięciu jego poprzedników, znaleźli nowe organizmy, teraz nawet gatunek rozumny. Mógł być dumny, nawet jeśli to ostatnie miało im tylko zaszkodzić.<br />
<p><b>– Nie mam pojęcia... </b>– Doshre potwierdził jego przypuszczenia, choć w jego słowach więcej było samego pytania niż odpowiedzi. Spojrzał na kolegę, na próżno szukając u niego wsparcia. Morg zaśmiał się tylko. Nie wyszkolił ich za dobrze. Być może dzięki temu został dziś po raz kolejny już ocalony.<br />
<p><b>– To róbcie to, co kazałby wam nowy dowódca. A brata zabierzcie na pokład. </b><br />
<div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/ratunek.html" title="II Ratunek"><span id="lpop">II</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/01/iv-poza-domem.html" title="III Poza Domem"><span id="rpop">IV</span></a></div>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-32312903865470343832015-01-07T10:23:00.000+01:002015-01-23T03:47:04.798+01:00W życia śnie<p class="wiersz">Uwięziony w labiryncie nici tnących życia gmach<br />
Zagubiony w słów chaosie, szukam sensu, aby trwać<br />
Widzę nicość, moja dusza, gna przez rzędy żywych szat<br />
Dejaniry, krwi łaknących, rwących ciała biały kwiat<br />
Widzę czerwień, wspomnień rzeka utraconych płynie w dal<br />
Za nią życie obnażone z kłamstw otchłani czasu szal<br />
Biegnę w ciszy, gnam bez serca, piórem zważył bóg je, skradł<br />
Rzucam gniewnie w toń bezdenną, winny wiary... znowu. Mam -<br />
Trzymam w dłoniach moc potężną, pali skórę, topi strach<br />
Dzierżę zapomnienia ostrze, drwiąc ze śmierci, znikam w snachAnonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-55960267014874685522014-12-31T23:04:00.000+01:002015-12-06T17:33:53.770+01:00Podsumowanie roku 2014<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/p/pomysly.html" title="Podsumowania..."><span id="lpop">P</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/12/podsumowanie-roku-2015.html" title="Podsumowanie roku 2015"><span id="rpop">15</span></a></div><p>Tak zerknąłem dziś na stronę główną bloggera i wiele osób z blogów przeze mnie obserwowanych albo dziś ruszyło dupsko od dawna i coś naskrobało, albo zrobiło podsumowanie. Toteż myślę sobie, czy aby nie pójść w ich ślady, w końcu czas szczególny. Publikować żadnego opowiadanka nie będę, bo dopiero co to zrobiłem, a nie mam przygotowane nic prócz kolejnego rozdziału Giganta, który musi ostygnąć, więc...<br />
<p>Jakiż ten rok 2014 był dla mej twórczości?<br />
<p>Trudno powiedzieć. I dobry, i zły. Zacząłem w grudniu 2013, w którym to roku opublikowałem jedynie <b>2</b> posty:<br />
<p>1. Opowiadanie <a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2013/12/koszmarkow-czas.html">Koszmarków Czas</a>, którym chciałem się wtedy pochwalić, bo wysłałem je na jakiś konkurs rok wcześniej – przegrany zresztą. Teraz, po dwóch latach od stworzenia, nie czuję dumy i rozumiem dlaczego zajęło niską pozycję w rankingu. Ale co tam! W końcu przyszedłem tu, aby się z Wami uczyć, bo samemu mi było troszkę trudniej.<br />
<p>2. Prolog <a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2013/12/gigant_22.html">Giganta</a>. Ten projekt został stworzony w dość zabawny sposób, bowiem żaden z dotychczasowych pomysłów nie pasował mi do rozpoczynania tego bloga. Musiałem więc stworzyć coś nowego. Kilka dni próbowałem zaczynać, zdrowo się przy tym męcząc – raz gdzieś w puszczy, kiedy indziej w wiosce, by potem to usuwać i dać zwykły las. Historia miała wyglądać zupełnie inaczej, tak od strony fabularnej, jak i tła. Dlaczego wyszedł Gigant? Nie mam pojęcia. Pomysł pojawił się w trakcie pisania chyba, jak to u mnie najczęściej bywa – i prawdę mówiąc do tej pory nadal się zmienia – i w tej chwili nie wiem już nawet pod jakim względem oceniałem inne pomysły, że przegrały one z Gigantem jako otwierającym zabawę w dłuższe twory.<br />
<p>Rok 2014 zaczął się wielkimi ambicjami, zarywaniem nocy, pisaniem, pisaniem... W ciągu 20 dni opublikowałem 3 rozdziały Giganta oraz opowiadanko <a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/konca-poczatki.html">Końca początki</a>, z którego osobiście również nie jestem należycie zadowolony, choć pomysł może kiedyś rozwinę. Bo jak apokalipsa, to trzeba ambitnie. W lutym pojawił się czwarty rozdział giganta oraz kolejne opowiadanie <a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/02/zodzieje-sonca-cz-1.html">Złodzieje Słońca</a>, które miało być czymś odmiennym od wszystkiego, co do tej pory opublikowałem. I miało mieć kontynuację, ale jak zwykle zacząłem i nie skończyłem. Fascynacja trwała więc od grudnia do środka lutego, by potem zginąć jak kamień w wodę.<br />
<p>Oto niezbyt pozytywne aspekty roku 2014. Przez dziewięć miesięcy nie potrafiłem nic stworzyć. Gigant stał, opowiadań nie było, tylko jakieś próby w innych miejscach, troszkę w wordzie... Sporo plików, niektóre nawet pokaźne, ale mało samozaparcia i wszystko kończyło się w trakcie miesiąca, czasem krócej. Może kiedyś coś obrobię i tu zamieszczę.<br />
<p>Aż tu nagle nadchodzi grudzień, a ja wziąłem się do pracy i mam. Kolejny projekt – <a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/katastrofa.html">Ratunek</a>, mający być tylko próbą powrotu do pisania czegoś w internecie. Pisząc drugą część, pojawiło się rozszerzenie pomysłu, ku mojej uciesze i próba przerodziła się w coś poważnego. A zaraz potem naszedł mnie wstyd z powodu porzucenia starego i rozpocząłem z nową siłą pracę nad Gigantem, którego kolejne rozdziały zaczęły powstawać w ciągu nocnych przygód z napisanym przeze mnie edytorem tekstu w stylu Takich Sobie Tworów. Oto screen...<a href="http://drive.google.com/uc?export=download&id=0B97gmTEAngstLW9rcWhHLVpGUHM" target="_blank"><img src="http://drive.google.com/uc?export=download&id=0B97gmTEAngstLW9rcWhHLVpGUHM" border="0" width="100%"></a><br />
<p>Ale jestem z tego dumny. Wszystko już w nim piszę, zero wordowskich fochów, uruchamia się w ciągu sekundy, jest prosty i działa. Do tego ma kilka łatwych w obsłudze funkcji, takich jak liczenie znaków, słów, akapitów oraz zamiana tekstu na kod odpowiedni na bloga, z uwzględnieniem kilku zakodowanych skrótów – zamiast wstawiać kod linii (jakieś 20 znaków), stosuję trzy znaczki, zamiast pogrubienia (< b > i < /b>) dwa itp. Ułatwienie ogromne. Jeśli ktoś chce, mogę mu udostępnić aktualną wersję, może wtedy przestanę się tak podniecać.<br />
<p>Wracając do tematu, w 2014 roku opublikowałem <b>10</b> postów: 5 rozdziałów Giganta, 2 rozdziały Ratunku, 2 niezależne, krótkie opowiadania oraz ten oto post z podsumowaniem.<br />
<p>Publikowałem średnio raz w miesiącu, przy czym odejmując owe 9 miesięcy bezczynności, pozostaje po <b>3</b> fabularne posty na księżyc pracy. Odwiedzono mnie <b>4620</b> razy, zaobserwowano, jeśli się nie mylę, <b>9</b> razy, zostawiono <b>26</b> komentarzy – w tym połowa, oczywiście, moja własna – zareklamowano około <b>20</b> blogów, z czego <b>15</b> jest nadal aktywnych, a jeden tudzież dwóch bloggerów odwiedza nadal lub odwiedziło mnie po opublikowaniu komentarza z reklamą. Sam zaobserwowałem <b>37</b> blogów, które staram się odwiedzać i czytać, choć nie zawsze mi wychodzi regularnie.<br />
<p>Tyle statystyki. Teraz postanowienia... Niee, postanowienia mi nie wychodzą.<br />
<p>Sobie i temu, kto czyta te słowa, a samemu spory kawałek życia oddał tworzeniu nowych światów, życzę ze szczerego serca jak największych ilości weny, kolejnego roku pracy, bez dłuższych przestojów, uzależnienia od pisania, znacznych postępów w projektach, stałych czytelników, nowych pomysłów i wielu, wielu ciekawych treści w internetach do przeczytania!<br />
<p>Całej reszcie życzę licznych chwil spełnienia, ekstazy, miłości, motywacji do tego, czym się zajmują, zdrowych ambicji, sukcesów i dużo, dużo więcej dobra w nadchodzącym nowym roku 2015!<br />
<p><div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/p/pomysly.html" title="Podsumowania..."><span id="lpop">P</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/12/podsumowanie-roku-2015.html" title="Podsumowanie roku 2015"><span id="rpop">15</span></a></div>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-91219638593615892982014-12-30T14:16:00.001+01:002015-12-07T14:04:37.506+01:00V Grzechy Słabych<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/02/iv-kamstwa.html" title="IV Kłamstwa"><span id="lpop">IV</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/02/vi-w-imie-boga.html" title="VI W Imię Boga Bohater"><span id="rpop">VI</span></a></div><p><b>– Posłuchaj, Starcze </b>– Arndros poczuł, jak cały ciężar ostatnich godzin osadza mu się na piersi, utrudniając oddychanie. Umysł pogrążony w chaosie, ciało wymęczone, dusza w strzępach... Był na nogach o wiele za długo. Jego życie polegało na siedzeniu w jednym miejscu całymi dniami. Nie polował tak często, jak inni, zajmował się głównie ochroną osady.<br />
<p><b>– Cudownie </b>– skomentował ciemnoskóry, widząc jak jego gość próbuje opanować zawroty głowy. <b>– Wyruszasz na misję w takim stanie? Jak długo jesteś w drodze? </b>– Podszedł do niego i położył dłoń na ramieniu. Chciał przejść z nim kilka kroków wgłąb komnaty, ale Arndros się wyrwał.<br />
<p><b>– Posłuchaj... Nie obchodzi mnie żadne Lodowe Miasto na południu ani teoria tych wszystkich... Nici, czy czego innego. Muszę odnaleźć swoich przyjaciół, zanim pochłonie ich ten twój piękny, nieznany świat, rozumiesz? Muszę, inaczej... </b>– Słowa nie popłynęły. Odwrócił się od mężczyzny i odszedł kilka kroków. Co inaczej? Wszyscy umrą? Nie, nie umrą. Zapomną, prędzej czy później. Wrócą do codzienności. Tylko on i Hagran będą pamiętać. Ale czy zdołają coś zmienić? Umrze nadzieja, że coś da się zrobić, szansa na lepsze jutro. <b>– Inaczej wszystko się rozleci. </b><br />
<p><b>– Potrzebujesz odpoczynku... </b><br />
<p><b>– Nie mogę zwlekać </b>– odparł Arndros bez zastanowienia, przecierając oczy zmarzniętymi palcami. <b>– Jutro może być za późno. </b><br />
<p><b>– Jutro może nie nadejść. Usiądź, dam ci coś... </b><br />
<p><b>– Nie mogę czekać! </b><br />
<p><b>– Nie zachowuj się jak dzieciak, bo pierwszy lepszy ścierwojad wyżre ci dziurę w brzuchu. Bohatera od idioty dzieli brak rozwagi. Siadaj, jak mówię. Zjesz coś, potem się prześpisz. Lepiej tutaj niż tam. </b>– Mężczyzna podszedł do skupiska skór pod jedną ze ścian groty i zaczął w nich grzebać, zupełnie nie zwracając uwagi na to, czy jego niesforny gość przypadkiem nie wyszedł.<br />
<p>Wyciągnął jedną sztukę i rozwinął na ziemi. Na widok płatów suszonego mięsa, Arndrosowi zaburczało w brzuchu. Kiedy Starzec powrócił do rozbierania niewielkiego stosu, on pozwolił sobie podejść, ukucnąć obok i nieśmiało sięgnąć po strawę.<br />
<p>Gospodarz miał rację. Nie był taki silny, za jakiego się uważał, choć prędzej poległby na powierzchni w walce ze zwierzyną niż tam zasnął. Nie spał całą noc, szedł pół dnia, ale wytrzymałość miał zahartowaną. Sen nie był jego częstym gościem ostatnimi czasy. Tak samo jak pożywienie. Nie pamiętał nawet kiedy ostatni raz jadł. Może Hagran mu coś podsuwał, on sam nie przykładał do tego wielkiej wagi. Mało rejestrował, choć starał się przy dzieciach wyglądać normalnie. W tej chwili dopiero dotarło do niego, jak marny musiał być tego efekt.<br />
<p><b>– Mam go od dekady </b>– niespodziewanie przerwał ciszę Starzec, wydobywając wreszcie ze skór złocistobiały kryształ niemal tak wielki jak jego głowa. Z wnętrza wydobywało się żółte światło, delikatne, choć silniejsze niż w tych wszystkich widzianych do tej pory przez Androsa. Natychmiast zostawił mięso i przybliżył się do życiodajnego minerału. Bał się go dotknąć, uszkodzić, pozbawić siły. Ciepło uderzyło w jego drżące dłonie, powodując lekkie swędzenie. <b>– Nawet nie wiesz ile nocy mu zawdzięczam. </b><br />
<p><b>– Skąd go masz? </b><br />
<p><b>– Wątpię, byś uwierzył w coś, w co sam nie do końca wierzę, choć tam byłem... </b>– Westchnął i zawinął skarb w materiał. Zajął się napełnianiem skórzanego bukłaku śniegiem, by go później włożyć między skóry. <b>– Myślisz, że dzięki niemu skończyłyby się twoje problemy, co? </b>– spytał, jakby czytając w jego myślach, choć nawet na niego nie spojrzał. <b>– A przyjaciele? Nie musisz już po nich iść? </b>– W jego głosie było coś więcej niż kpina – był osąd.<br />
<p><b>– Skąd wiesz jakie mam problemy? </b>– warknął wściekle Arndros, wstając. Nie podobał mu się kierunek, w jakim zmierzała rozmowa. Oczywiście, że kryształ załatwiłby jego problemy. Nie wszystkie, choć znaczną większość. Jego żona zmarła tam, w gniazdku tego tchórza Jokarla, podczas gdy jakiś świrnięty staruszek trzymał w smoczej jaskini skarb, który mógłby ją ocalić, a leżał on zawinięty w kilka skór i służył do podgrzewania jedzenia oraz ubrań. Oczywiście, że pragnął tego kryształu!<br />
<p><b>– Byli tu, nie pamiętasz? </b>– Również wstał. <b>– Myślisz, że spędziliśmy wieczór na wspólnym milczeniu? </b>– Odwrócił się, wyciągnął zza pazuchy ostry kamień i ruszył w stronę zagrzybiałej ściany. Arndros podbiegł do niego i zagrodził drogę.<br />
<p><b>– Powiedziałeś im, że mają pod nosem to, po co wyruszyli? Powiedziałeś, zanim puściłeś po śmierć?! </b><br />
<p><b>– Chyba zapominasz kim byli twoi przyjaciele. </b><br />
<p><b>– Co to ma znaczyć? </b><br />
<p><b>– Uważasz, że ktokolwiek z tych, którym sam pozwoliłeś wyruszyć na wyprawę <i>po śmierć</i>, i to dwukrotnie, bo jak wiemy poruszali się w dwóch grupach, w dosyć poważnym odstępie czasowym... </b>– Arndros z trudem nad sobą zapanował. Spokojna twarz mędrca, niemal uśmiechnięta, sprawiała, że miał ochotę go uderzyć. Niestety, mimo podłości jego niedokończonych słów, miał rację. Przynajmniej częściową.<br />
<p>Nie powinien pozwolić im iść. Jokarl miał w tym jakiś cel, choć on nie miał pojęcia jaki. Wysłał sześciu ludzi, najpierw jedną trójkę, miesiąc później drugą, choć ta zgłosiła się sama, by odnaleźć pierwszych. Nie protestował, mimo iż sześć osób stanowiło jedną piątą ich wszystkich – najlepsi myśliwi, najszlachetniejsi z mężów, gotowi zginąć za pozostałych... Z drugiej zaś strony – jeśli chcieli odnaleźć źródło ciepła, cóż innego mieli robić?<br />
<p>Tym razem to on się odwrócił i ruszył w stronę korytarza, którym tutaj przybyli. Musiał iść, czym prędzej. Każda kolejna chwila w tym miejscu byłaby czasem zmarnowanym, a on nie mógł do tego dopuścić.<br />
<p><b>– Myślisz, że ktokolwiek z nich odebrałby mi siłą ten kryształ?! </b>– krzyknął za nim Starzec, upuszczając kamień na ziemię. <b>– Nie! Postąpili tak jak ty, choć z dużo mniejszym ogniem w sercu... </b><br />
<p>Ostatnie słowa wypowiedział już normalnym tonem. Arndros dawno zniknął mu z oczu.<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Tak bardzo chciałaby wrócić. Dostać jeszcze jedną szansę. Obudzić się kilka dni temu w jednej z tych zimnych pieczar, wiecznie gotowa do dalszej drogi, tułająca się po bezkresach lodu. Obudzić się mężatką z dzieckiem. Ile dałaby, aby było jak dawniej. Zgodziłaby się nawet osiąść, zostać jedną z tych pozbawionych własnej woli matek, mieszkających w osadach i wykonujących zadania niczym oswojone zwierzę. Gdyby tylko ten jeden jedyny raz obudzić się bez bólu.<br />
<p>Jeden tydzień. Tylko ona, ona sama. Nikt więcej nie musi wiedzieć. Cóż to dla bogów? Pstryknięcie palcami. Dlaczego żaden z nich nie chciał jej wysłuchać? Dlaczego wszyscy pozwalali na takie cierpienia? Niech zrobią z nią co chcą, byle zabrali każdą sekundę ostatnich siedmiu dni. Już. Teraz.<br />
<p>Nikt nie słuchał jej nieustannych modlitw. Leżała skulona w ciemnym kącie niewielkiej jamy, wykopanej w śniegu przez coś, czego pazury odbite były dosłownie wszędzie. Trzęsła się z zimna i obserwowała, jak pięcioletnia Eve bawi się nożem. Rags i Brot siedzieli po przeciwnych stronach kryształu, w ogóle się tym nie przejmując. To Rags go jej dał z tym swoim parszywym uśmieszkiem, wykręcającym za każdym razem wnętrzności Irlis. Brot był debilem niezdolnym do takich czynów, chyba że z głupoty. W każdym zaś geście Ragsa było ukryte ostrze, wymierzone prosto w nią. Chciał ją złamać. I mimo iż udało mu się to doskonale na samym początku, robił to ponownie. W nieskończoność. Czerpał z tego przyjemność.<br />
<p>Nie mogła, nie potrafiła na nich patrzeć. Każdą komórką swego ciała nienawidziła, w każdej minucie swojego nowego życia, w każdej sekundzie tego koszmaru pragnęła śmierci tej dwójki niemal tak samo jak swojej własnej. To uczucie zabijało ją od środka, trzymając jednocześnie przy życiu. Karmiła się nim, obiecując sobie z każdym oddechem, że doczeka odpowiedniej chwili. Tylko jednej, maleńkiej, w odpowiednim miejscu i czasie.<br />
<p>Pamiętała ich spotkanie. Sama zaproponowała, żeby połączyli siły. Sama chciała. Widziała, jak Rags na nią patrzy. Czuła się taka zmęczona całym tym łażeniem w kółko po białym, wiecznie białym, niezmiennie białym pustkowiu. Miała dość strachu przed monotonią w osadzie, podczas gdy ich życie wcale nie było ciekawsze. Tylko nogi bardziej bolały, a szanse na ujrzenie kolejnego dnia były wielokrotnie mniejsze. Nie wystarczała jej ochrona męża, jego opieka, troska. Tylko on, ona i ich córka. Ciągle tak samo zmęczeni, tak samo wyobcowani. Pragnęła czegoś więcej, chwilowej odskoczni.<br />
<p>Oddała mu się już pierwszej nocy, kiedy zostali sami.<br />
<p>Wtedy zaczął się koszmar.<br />
<p>Zabił Neila. Wbił mu ten pieprzony nóż w plecy, klepiąc jednocześnie po ramieniu i uśmiechając się do niej. Miał tyle przyzwoitości, by wcześniej kazać Brotowi zająć się małą.<br />
<p>Właściwy moment we właściwym czasie. Tylko jeden właściwy moment...<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Arndros był wściekły. Sam nie gdzie leżało źródło tej emocji.<br />
<p>Miał tak blisko siebie jeden z największych kryształów na tym śmiertelnie białym padole i wyszedł. Zostawił osobę, która mogła mu pomóc. Bo co? Bo była samolubnym draniem? Czy dlatego, że wepchnęła starego, krzywego palucha prosto do rany i zaczęła wiercić? Najbardziej korzystnie byłoby przyznać przed sobą, że Starzec oskarżył go o chciwość, zarzucił myślenie o skarbie, zamiast przyjaciołach. Nie miał jednak zamiaru się oszukiwać. W tamtej chwili naprawdę zapomniał o Kelo. Zapomniał o Fortagu, z którym dorastał, o Pedrze, który próbował odbić mu kobietę jego życia, o całej reszcie, towarzyszy nocnych gier, polowań, wart... Zapomniał o nich wszystkich, liczył się tylko fakt, że tuż przed sobą ma rozwiązanie, którego potrzebował.<br />
<p>Przewrócił się. Zamiast wstać ryknął przeciągle na śnieg i wymierzył mu kilka mocnych ciosów pięścią. Cała strata, jakiej doświadczył, wszystko, czemu pozwolił ot tak odejść, Loedia, jej wiecznie rumiana twarz, białe kosmyki, spadające na czoło, oczy, uśmiechnięte zawsze w jego towarzystwie, albo wściekłe, kiedy Kasnert bił się z bratem, jego małe, kochane trzy skarby... Wszystko spłynęło w jednej chwili, rozrywając ochłap duszy na kawałki.<br />
<p>Pogubił się. Nie wiedział, co począć. Wrócić do dzieci, do przyjaciela, z nim zaplanować dalsze kroki, namówić Starca, żeby wyruszył z nim do osady, opowiedział reszcie o Lodowym Mieście, może uda im się coś wymyślić wspólnie. Albo iść dalej, po sześciu mężów, ojców, przyjaciół. O kim ma myśleć? Cokolwiek nie zrobi, jakiejkolwiek decyzji nie podejmie, coś straci, część siebie.<br />
<p>Jaki bóg pozwalał na coś takiego? Kiedy to się stało, kiedy światem zaczęły władać tacy ludzie jak Jokarl? Kiedy cała reszta zamknęła oczy, popychając bliskich w stronę zagłady? Dlaczego świat stał się taki zimny?<br />
<p>Słońce opuszczało się powoli w stronę horyzontu.<br />
<p>Był taki słaby, taki zmęczony.<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Wiatr wleciał do środka, sypiąc śniegiem całej czwórce w twarze.<br />
<p><b>– Aaj, zimno... </b>– jęknęła Eve, zasłaniając oczy. Wstała i podbiegła do mamy, która natychmiast usiadła, biorąc ją w ramiona. Zamknęła oczy, dziękując za tę chwilę bogom, do których bez przerwy mówiła. Wreszcie miała ją przy sobie, tak blisko, całą i zdrową.<br />
<p><b>– Nie martw się, kochanie, to tylko wiatr. </b>– Nie chciała otwierać oczu. Wiedziała, że Rags wlepia w nią te swoje paskudne ślepia, czuła jego obleśny wzrok na każdym milimetrze swojego ciała.<br />
<p><b>– Nie marudź, mała </b>– odezwał się kpiąco. <b>– Ciesz się, że masz się jeszcze gdzie schować. </b><br />
<p><b>– Rags... </b>– Brot jakby czegoś nasłuchiwał. <b>– Rags, słyszałeś?</b><br />
<p><b>– Co? </b><br />
<p><b>– Nie wiem, wydawało mi się, że coś słyszę. </b><br />
<p><b>– To na co czekasz? Idź to sprawdzić!</b><br />
<p>Brot zerknął na towarzysza jakby w pierwszym momencie nie zrozumiał polecenia, lecz wstał po chwili na tyle, na ile pozwoliło mu bardzo niskie sklepienie, zarzucił kaptur na głowę i wyszedł posłusznie. Nie minęło kilka sekund, a wrócił ze zmarszczonym, obsypanym bielą czołem.<br />
<p><b>– Tam chyba coś leży! </b>– Wiatr się wzmógł. Porywał jego słowa nawet w grocie. Zrobiło się jeszcze chłodniej niż zazwyczaj.<br />
<p>Rags zaklął, też nałożył kaptur i wyszedł razem z kompanem. Miała moment. Jeden, jedyny, więcej nie będzie.<br />
<p>Już się podnosiła, kiedy do środka wszedł głupszy z jej dręczycieli, zaprzepaszczając szansę na wolność. Rags miał swój rozum, nie mógł zostawić jej samej. Była jego zabawką, lalką do wbijania igieł, wyrywania włosów i kończyn. Mimo iż drugi raz jej nie wziął, potrzebował się nad nią znęcać.<br />
<p>Mężczyzna usiadł obok kryształu i wlepił w niego wzrok. Do tej pory ani razu nie zamienił z nią więcej niż kilku słów. Z Ragsem też mało rozmawiał, a jeśli już, to półsłówkami. Ciekawe w jaki sposób ta dwójka rozpoczęła swoją wędrówkę. Tak naprawdę mało ją to obchodziło, ale może warto spróbować.<br />
<p><b>– Dlaczego? </b>– spytała cicho, choć kiedy usłyszała swój głos, zorientowała się, że nie o to jej chodziło. Porywacz zerknął tylko ze zniechęceniem w stronę wyjścia. <b>– Dlaczego razem podróżujecie? </b>– Nagle poczuła wstręt do siebie, jeszcze większy, niż czuła do tej pory. Urządź sobie pogawędkę, szmato, poudawaj zadowoloną z tego wszystkiego, myślała.<br />
<p><b>– Nie twoja sprawa </b><br />
<p><b>– Nie udawaj, że pasuje ci to, jak on cię traktuje.</b><br />
<p>Zanim zdążyła do czegokolwiek dojść, Rags przytargał coś przed ich małą grotkę. Trudno było to zidentyfikować, ponieważ jak reszta krajobrazu miało kolor niewinności. Lekko zszarzałej niewinności.<br />
<p><b>– Biedaczek, nie doczeka się kolejnego wschodu słońca </b>– powiedział, wciągając znalezisko do środka. <b>– Mamy dzisiaj szczęście, chyba padł z wycieńczenia. Ale za to czeka nas zimna noc, bo daje jak cholera. </b><br />
<p>Puścił łapy rogatej zwierzyny, wziął sztylet, leżący obok kompana i usiadł przed truchłem z chorym uśmiechem, szykując się do oprawiania. Wyglądało na to, że będą mieli co jeść w najbliższym czasie i czym się okryć tej nocy. Jeśli nic ich nie pozabija.<br />
<p>Eve wyszła spod ramion matki i oparła głowę na jej kolanach. Położyła nóż na śniegu obok i zamknęła oczy. Chciała spać. Tak samo jak Irlis, do której powoli docierało, że odpowiednia chwila dopiero nadchodzi.<br />
<div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/02/iv-kamstwa.html" title="IV Kłamstwa"><span id="lpop">IV</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/02/vi-w-imie-boga.html" title="VI W Imię Boga"><span id="rpop">VI</span></a></div>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-75545954344211290542014-12-24T04:37:00.000+01:002015-12-07T14:06:04.708+01:00II Ratunek<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/katastrofa.html" title="I Katastrofa"><span id="lpop">I</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/01/iii-bohater.html" title="III Bohater"><span id="rpop">III</span></a></div><p>Stracił kontrolę nad pojazdem. 303 nie reagowała na żadne z jego poleceń, mimo iż minutę temu wszystko działało poprawnie. System ochronny zawiódł. Wszystko huczało jak diabli. Odkrył się, to koniec.<br />
<p>Po raz pierwszy w życiu popełnił błąd, a pojęcia nawet nie miał jaki. Perfekcyjność aż po grób. Do tego nieznane dotąd uczucie bezsilności, wypełniające każdą drobinę powietrza, które tak cudownie smakowało. Cóż za bogactwo doświadczeń jednej nocy.<br />
<p>Maszyną szarpnęło, jakby dopiero teraz wykonywała zaległe rozkazy, a i to niekoniecznie. Poderwała się do góry, przetoczyła kilkakrotnie wokół własnej osi, i uderzyła o coś ogonem. Całą milczącą wieczność później dziób zarył w ziemię, powodując nagłą, acz bardzo przyjemną dla odmiany ciemność.<br />
<p>Za chwilę mieli po niego wrócić, dokończyć sprawę. Gdyby tylko miał troszkę więcej czasu, odrobinę, przez jego umysł mogłaby przemknąć myśl, że może zasady, które ustanowił, były nie do końca właściwe. A może jednak to i lepiej, że ciemność nadeszła, inaczej musiałby nazwać siebie tchórzem i zejść ze stanowiska.<br />
<p>Tak, wolałby chyba umrzeć...<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Nie tym razem.<br />
<p>Chociaż, kiedy się przebudził, ktoś bardzo usilnie starał się go dobić. Pamiętał szarpania, ból, hałas... krzyki w jakimś dziwnym dialekcie. Potem ktoś go gdzieś ciągnął, prowadził, oblewał zimną wodą? Był zdezorientowany. Czyżby jeden z jego dawnych kompanów wymyślił sobie własny sposób na "dokończenie sprawy"? Miał wielu wrogów...<br />
<p>Na przemian z poddawaniem się woli dręczyciela, próbował się jej również oprzeć, szarpać, wyrywać, ale głowa pulsowała przeszywającym bólem, który odbierał mu siły. Kilkakrotnie zemdlał na sekundę, dwie. Kiedy zobaczył człowieka, pochylającego się nad nim, ogarnął go strach – ten zaś wbrew pozorom znał i to bardzo dobrze. Próbował wstać, walczyć, ale wtedy nadeszło kolejne zamroczenie. A może to wszystko mu się śniło? Może tylko wydawało mu się, że walczy? Nie miał pojęcia. Majaki mieszały się z rzeczywistością, która odpływała coraz dalej w niepamięć.<br />
<p>Słodką, błogą niepamięć...<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Nigdy w życiu nie przeżył czegoś takiego.<br />
<p>Samolot był chyba jakąś nową wersją myśliwca wojskowego, a raczej nowoczesną, bo nie posiadał ani dobrze zarysowanych skrzydeł i ogona, ani widocznych silników, trudno więc było porównać go do czegoś, co Fylkir widział na zdjęciach. Gdyby nie wielka dziura w przyległej teraz do ziemi kabinie, tak od dołu jak i od góry wyglądałby identycznie. Miał kształt smukłego trójkąta, a może raczej czworościanu, i wyglądał jak czarne, porysowane, miejscami lekko powgniatane od kamieni pudło, w którym człowiek mógłby zmieścić się jedynie kosztem długotrwałego bólu pleców.<br />
<p>Nie sam jednak samolot był tutaj najbardziej zastanawiający – w każdej kropli deszczu, rozpryskującej się o jego powierzchnię, odbijały się miliardy maleńkich kryształków światła, tworzących falę o niesamowitej aurze, podobnej do hologramów z filmów zeszłego stulecia. Im bliżej podchodził, tym słabiej promieniowało, z odległości kilku metrów było już tylko granatowym cieniem, oplatającym myśliwiec.<br />
<p>Fylkir miał ochotę obejść wrak dookoła, choć nierówność terenu i błoto sprawiały mu poważne problemy. Chciał go obejrzeć, zbadać – w końcu od dekady był inżynierem. I choć nieco innej dziedziny, jego zmysł poznawczy działał jak należy. Był zafascynowany. Nie widział w znalezisku nic, poza nowoczesną technologią, wynalezioną przez ludzi pewnie gdzieś na południowym zachodzie. Technologią, jakiej nigdy nawet nie marzył ujrzeć na własne oczy. Mimo to owo "światło" poruszało pewne rejony jego mózgu, wrzeszczące do świadomości "chłopie, coś tu jest nie tak, wracaj do domu, do łóżka, do spania!" Ale nie zatrzymał się ani na moment.<br />
<p>Maszyna drgnęła. Ze środka wydobył się jęk, co natychmiast rozjaśniło mężczyźnie w głowie, wyrzucając z niej wszelki nonsens. Był i pilot. Pilot, który najprawdopodobniej przeżył zderzenie samolotu, pędzącego z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę, z całkiem twardą ziemią.<br />
<p><b>– Już! </b>– krzyknął odruchowo, natychmiast przyspieszając. Sprzęt zatrzymał się na ścianie z ziemi, wyrastającej nad stromym wzniesieniem, na które udało mu się jeszcze wślizgnąć. Kiedy pilot poruszał się w środku, całość niebezpiecznie drgała, grożąc zleceniem z powrotem na dół. Musiał być lekki jak piórko, przebiegło przez myśl inżynierowi, choć starał się nie zwracać uwagi na niepotrzebne szczegóły. <b>– Lepiej się nie ruszaj! Spróbuję cię wyciągnąć... </b><br />
<p>Pozbył się butem resztek szkła wystającego z kabiny, uważając, by nie zrobić przy tym krzywdy ani sobie, ani szczęściarzowi w środku, który co chwila mamrotał coś pod nosem.<br />
<p>Żeby cokolwiek zdziałać, musiał położyć się na ziemi, a i tak miał niewiele miejsca na jakiekolwiek manewry. Kiedy wsunął głowę do myśliwca, łapiąc się odruchowo jego ciepłej mimo wiatru i deszczu obudowy, zielonkawym blaskiem zaświecił mocno uszkodzony panel z dziwnymi symbolami, wydając przy tym kilka krótkich sygnałów dźwiękowych o wysokiej częstotliwości. Był zakrwawiony. Ukazał na moment szarą sylwetkę, zwisającą z fotela. I tylko ją, w zasadzie niczego więcej tam nie było. Potem zgasł.<br />
<p>Fylkir obrócił się na plecy i wsunął nieco głębiej, żeby dokładniej zbadać pasy bezpieczeństwa, podtrzymujące pilota w powietrzu. Musiał być ostrożny, ponieważ trudno było tam o stabilne podparcie dla nóg. Nie chciał też sprawiać niepotrzebnego bólu człowiekowi, który spadł przed chwilą z nieba. Ciągle nie mógł w to uwierzyć.<br />
<p><b>– Cholera </b>– zaklął, kiedy pojął, że targanie na nic się nie zda, a mechanizmu zwalniającego albo nie ma po tej stronie, albo jest czymś, co nie reaguje na wciskanie, ciągnięcie, przekręcanie ani nawet próbę wyrwania.<br />
<p>Gdy puścił zrezygnowany, wielkie cielsko pilota ot tak spadło wprost na niego, a całą maszyną mocno szarpnęło. Dziób wraku przechylił się na prawą stronę, obracając ją o kilka stopni. Krawędź rozbitej kabiny przejechała po boku inżyniera, zostawiając głębokie rozdarcie, po czym zatrzymała się dobrodusznie. Mężczyzna gwałtownie odsunął się od niej, tracąc grunt pod nogami i zlatując na sam dół, razem z pilotem, który nie wydał przy tym z siebie żadnego dźwięku.<br />
<p>Fylkir wręcz przeciwnie. Szereg przekleństw i tłumionych jęków bólu zostało porwane przez wiatr, gdy próbował podnieść się z ziemi. Przynajmniej pilot został wyciągnięty na zewnątrz, mimo iż przez najgorszą ekipę ratunkową, jaką mógłby sobie zapewne wyobrazić.<br />
<p>Wtem niebo rozświetlił czerwony błysk, a gleba kilkadziesiąt metrów dalej wybuchła płomieniami. Zanim ratownik zdążył cokolwiek pomyśleć, kolejny pocisk uderzył już znacznie bliżej. Wrak zaczął zjeżdżać w dół.<br />
<p>Wyglądało na to, że na myślenie nie ma czasu, a władzę należy oddać instynktowi, napędzanemu adrenaliną. Mężczyzna zarzucił sobie na szyję ramię wyższego i cięższego pilota i zaczął nie tyle prowadzić, co ciągnąć go jak najdalej od miejsca katastrofy. Maszyna minęła ich o kilka metrów i zatrzymała się na płaskiej powierzchni. Ale to nie ona stanowił teraz największe zagrożenie. Po tych dwóch wybuchach nastąpiła chwila przerwy, ale Fylkir nie miał złudnej nadziei, że to koniec. Ktoś bardzo chciał śmierci pilota i na pewno dwa ślepe strzały nie zaspokoją jego ambicji.<br />
<p><b>– Hej, facet, pomóż mi trochę! </b>– wydarł się do ucha nieznajomego, dysząc ze zmęczenia już po kilku krokach. Serce waliło jak diabli. Deszcz dodawał sił, ale huk w uszach nie ustępował, odbierając powoli hartu ducha. Śmierć była blisko. Bliżej niż kiedykolwiek, a on nie miał nawet czasu sobie tego uświadomić.<br />
<p>Tamten zaś postanowił utrudnić mu zadanie. Ocknął się, stanął o własnych siłach, lecz nie próbował pójść dalej. Wręcz przeciwnie – szarpał się, wyrywał, kiedy Fylkich starał się nakłonić go do drogi.<br />
<p><b>– Ktoś chce nas wysadzić w powietrze! Musimy biec, widzisz ten ogień? No ruszaj się, zanim nas rozwalą! </b><br />
<p>Pilot nic nie odpowiedział. Upadł na kolana, łapiąc się za głowę. Nie kontaktował, nic do niego nie docierało. Oderwał dłonie od skroni i spojrzał na nie, jakby je pierwszy raz w życiu oglądał. Fylkir złapał go za przedramię i pociągnął, ale tamten nie rozumiał. Wyszarpał się i przewrócił na plecy. Zupełnie jakby był pijany, pozbawiony sił, choć ciągle walczący. Próbował się jeszcze podnieść, ale nie dał rady. Może znowu zemdlał. Trudno było cokolwiek dostrzec w tych ciemnościach.<br />
<p><b>– Zaraz zginiemy! </b>– Kiedy tak patrzył na cień nieznajomego, był niemal pewien, że to tylko jego chora wyobraźnia. Nie ma żadnego pilota, a on zaraz pożegna się z życiem przez głupotę, przez wiarę w jakieś pieprzone duchy, które usiłują zwabić go w ogień. <b>– Nie oglądaj się za siebię... </b>– powtórzył szeptem słowa swojej babki, odwracając się od mężczyzny i ruszając przed siebie, by jak najszybciej dotrzeć do urwiska, które powinno się gdzieś tam znajdować. <b>– Nie daj się demonom... To podstępne skurczysyny, pamiętaj, Fylkirze. Tylko się nie odwracaj. </b><br />
<p>Niestety, kiedy kolejny wybuch rozjaśnił okolicę w zastępstwie poprzednich, już gasnących, odwrócił się. Pilot nadal leżał tam, gdzie go zostawił, ogień wyzywał na pojedynek deszcz kilka metrów dalej. Ciekawe, że nie było słychać wybuchów, tylko widać to, co je powodowało.<br />
<p>Wojna, nic innego nie przychodziło mu na myśl. Wojna i to z użyciem najnowszej technologii. Na razie cicha, ale skoro tutaj miał ktoś zginąć, to z całą pewnością w innych miejscach świata poległo już setki innych. Nawet jeśli niczego nie słyszał w radiu czy telewizji, nikt nie mógł się już czuć bezpiecznie. A skoro to wojna, nie mógł stać obojętnie.<br />
<p><b>– Zginiesz. </b>– szepnął do siebie, zaciskając mocno pięści. <b>– Yyych... Pieprzyć to. </b><br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Kiedy odzyskał na powrót przytomność, nadal czuł na sobie uderzenia setek małych, zimnych kropelek wody, tak przyjemnie obmywających mu twarz, tak cudownie smakujących. Przez nie 303 przestała działać jak należy, to one doprowadziły do katastrofy, były przyczyną jego śmierci. A jednak nie mógł nacieszyć się tym wyjątkowym, nieznanym do tej pory uczuciem na twarzy i dłoniach.<br />
<p>I wtedy pojawił się on. Człowiek. Znowu.<br />
<p>Tym razem nie krzyczał, a szeptał coś do siebie. Złapał go pod ramię, nie zważając na słabe próby wyrwania się, i prowadził. Zupełnie jakby nabrał nowych sił, szedł szybkim tempem z jeszcze szybszym oddechem i tętnem. On potrafił je usłyszeć. Tak samo jak ciche buczenie innych pojazdów.<br />
<p>Mieli mało czasu. Nic nie widzą, dlatego nie trafili za pierwszym razem. Jeśli będą usilnie starać się wykonać jego polecenie, skażą siebie na podobny jemu los. Wtedy przylecą kolejni. Być może zorientują się w odpowiednim tempie. W najlepszym wypadku straci piątkę.<br />
<p>Oby mieli więcej szczęścia i zginęli przy uderzeniu.<br />
<p>Dlaczego on jeszcze żyje!?<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Jest. Dotarł. Zaledwie pięćdziesiąt, może sto metrów od wraku, ale czuł, jakby pokonał maraton. Płuca paliły, ciepły do tej pory wiatr kłuł przy oddychaniu jakby nagle temperatura obniżyła się o dziesięć stopni. Fylkir nigdy nie palił papierosów, a przynajmniej chciał w to wierzyć. W młodości miewał słabe momenty, nawet na tę chwilę mu się zdarzało. Być może właśnie odczuwał tego konsekwencje, choć bardziej prawdopodobne było olbrzymie zmęczenie.<br />
<p>Rzeka płynęła dwa metry pod nim, wypełniając głęboki na tyle samo rów. Podejrzewał, że miałby duże szanse, idąc po prostu w stronę swojego domu, ale prędzej padłby trupem ze zmęczenia, niż dotargał tam ten wielki, strasznie uparty kawał mięsa. Na dole będzie mógł to przeczekać. O ile pan pilot nie zechce się utopić.<br />
<p>Czy tylko on tutaj miał zdrowy rozsądek? Wszyscy inni chcieli umrzeć?<br />
<p><b>– Co to za świat, ja się pytam? </b>– Myśl wydarła się na zewnątrz, najwyraźniej układ nerwowy Fylkira nie dawał sobie rady.<br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Z dalszych wydarzeń pamiętał jedynie, że stało się coś okropnego. Czuł, jak całe jego ciało zostaje zgniatane, szybko, gwałtownie, jakby ponownie w coś uderzył, tylko o wiele potężniej. Przenikliwe zimno zostało natychmiast zwielokrotnione, dopływ powietrza odcięty.<br />
<p>Czy tak wyglądała śmierć? Nic strasznego, jeśli już się było po. Tylko dlaczego, do cholery, jeszcze nie było po?<br />
<div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/katastrofa.html" title="I Katastrofa"><span id="lpop">I</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2015/01/iii-bohater.html" title="III Bohater"><span id="rpop">III</span></a></div>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-20225440497658408872014-12-04T13:19:00.000+01:002015-12-07T14:06:04.697+01:00I Katastrofa<div class="rozdzialy"><p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/ratunek.html" title="II Ratunek"><span id="rpop">II</span></a></div><p>Minuta po pierwszej w nocy. Na zegarku elektronicznym: zero jeden – zero jeden. Magiczna godzina, pomost między ziemią, a wszechświatem. Doba ma takich około półtora tysiąca, trzeba tylko odpowiedniego kąta spojrzenia, aby je dostrzec. Wtedy wystarczy już tylko pomyśleć, wrzucić myśl w wyimaginowany wir i zapomnieć. Jego dawno już zmarła babcia Margit nauczyła go tego niemal trzydzieści lat temu. Dzięki takiemu abstrakcyjnemu myśleniu, mówiła, można góry przenosić. <br />
<p>Zabawne, że czasem pamiętamy coś, co nie ma żadnego wpływu na nasze życie, zapominając chwilę później o wymianie klocków hamulcowych w aucie i narażając się tym samym na niebezpieczeństwo. Kwestia priorytetów, ktoś mógłby powiedzieć, ale to przecież nieprawda. Mózg człowieka to nadal zagadka, nie sposób tak po prostu odkryć i wytłumaczyć wszystkich jego sekretów. <br />
<p>Tej nocy na przykład Fylkir otworzył oczy o pierwszej jeden, wyrwany z zapomnianego snu, pewien, że żona zawołała go po imieniu. Miarowy oddech śpiącej obok Laury rozwiał nieco jego wiarę we własne zmysły, nigdy bowiem wcześniej nie zdarzyło jej się mówić przez sen. Oto jednostka centralna jego istoty zrobiła sobie z niego żart niecałą godzinę po tym, jak już udało mu się zasnąć. <br />
<p>Zamknął ponownie oczy, ale kot wskoczył mu na pierś i zaczął uparcie pracować pazurkami, mrucząc przy tym tak, jakby chciał obudzić resztę domu. Gdy tylko Fylkir poruszył ręką, kot zeskoczył i zniknął gdzieś w ciemnościach. Mężczyzna usłyszał jeszcze tylko odgłos talerzy, stukających o siebie w kuchni i już wiedział, że nocny buszownik czuje się zbyt swobodnie.<br />
<p>Wysunął powoli nogi spod przykrycia, bardzo niechętnie opuszczając wygrzane legowisko. Odczekał chwilę, wszak kości musiały mieć dla siebie trochę czasu, aby zająć odpowiednie pozycje. Kiedy wstawał, dojrzał w oknie znajomy blask, podszedł więc doń sprawdzić, czy aby intuicja go nie myli. Bynajmniej, oto ponownie mógł być świadkiem doskonale czystego nieba z miliardem jasnych punkcików, nieprzysłanianych przez żadną chmurę. Nad pagórkowatym, śnieżnobiałym krajobrazem wiły się zagubione wstęgi srebrnego, szmaragdowego i złocistego światła, ślizgającego się po polu magnetycznym ziemi. W te przepiękne, hipnotyzujące kształty Fylkir od dziecka potrafił wpatrywać się godzinami. <br />
<p>Nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek na tym świecie nie wiedział, czym jest zorza polarna. Tak samo jak nie wyobrażał sobie, aby ktoś świadomie i bez sprzeciwu odwrócił od niej wzrok. Widać gdzieś tam głęboko w jego ciele tkwił kawałek romantyka. <br />
<p>Nie mógł jednak tak stać do rana, zostawił więc z bólem serca cud natury i ruszył w stronę korytarza, by zająć się... Zapomniał czym. Gdy dotknął klamki zamkniętych drzwi od sypialni, odkrył, że nie ma pojęcia, dlaczego w ogóle wstał. Nie chcąc jednak sterczeć przed drzwiami jak idiota, postanowił chociaż odwiedzić toaletę. Z przyzwyczajenia po drodze zajrzał do pokoiku Ardis, jak zawsze zresztą, kiedy nocą przechodził obok. Zwykle spała spokojnie – miała sen po matce, którą tylko tornado mogłoby wybudzić już pięć minut po przyłożeniu policzka do poduszki. Tym razem jednak mała stała przy oknie i wpatrywała się w światło, zafascynowana jak jej ojciec przed chwilą. <br />
<p><b>– Ale ładne... </b>– powiedziała półszeptem, wyciągając prawą rękę w stronę szyby, jak gdyby próbowała uchwycić w nią choć jeden niewielki promyk.<br />
<p><b>– To zorza </b>– odparł natychmiast, nieco zaskoczony faktem, iż córka tak szybko odkryła jego obecność. <b>– Nasza planeta ma taką przezroczystą bańkę, wiesz? </b>– Podszedł do niej i wziął na ręce. <b>– Żeby słońce nie mogło za mocno świecić, bo zrobiłoby nam krzywdę. I te promyczki właśnie tak odbijają się od tej bańki kiedy nadchodzi odpowiednia noc.</b><br />
<p><b>– Ale przecież słońca nie ma... </b><br />
<p><b>– Jest, ale po drugiej stronie planety. </b><br />
<p><b>– Jest bardzo ładna </b>– powtórzyła, nie odrywając wzroku od ruchliwego światła. Sam proces powstawanie zorzy polarnej mało ją obchodził, ważne przecież, że wyglądała wspaniale. <b>– Prawie jak wodospad, tylko w drugą stronę... i ładniej. Często jest taka noc? Odkąd tutaj przyjechałyśmy ciągle padało...</b><br />
<p><b>– To zależy, czy bogowie chcą dzielić się z nami takim pięknem</b> - odparł nieco zbyt filozoficznie, ale Ardis to nie przeszkadzało.<br />
<p><b>– Mama mówi, że bóg jest tylko jeden </b>– wtrąciła. <b>– I że na pewno nie zagląda na taką dziurę...</b><br />
<p>Fylkir parsknął śmiechem. Nigdy nie lubiła odwiedzać jego bliskich. Nie znosiła zmian, a w żadnym innym miejscu na ziemi nie było ich tak dużo jak tutaj w samej tylko pogodzie.<br />
<p><b>– Tak mówi? </b>– Odszedł od okna i położył córkę na łóżku. <b>– A jak ty uważasz, moja mała mądralo? </b>– Przykrył kołdrą pod szyję, sam zaś usiadł na brzegu.<br />
<p><b>– Nie wiem... Ale jeśli jakiś jest, to pewnie zagląda. </b><br />
<p><b>– To dobrze, smutno by nam było, gdyby nie patrzył. Śpij już, rano wracacie do Polski. Musisz być wypoczęta, żeby mama nie zgubiła cię na lotnisku.</b><br />
<p><b>– Tatusiu? Dlaczego z nami nie jedziesz? </b><br />
<p><b>– Tatuś ma tu dużo pracy </b>– odparł po krótkiej pauzie. Nigdy nie lubił takich pytań. Czuł się wtedy jak typowy dwudziestopierwszowieczny ojciec, dla którego ważniejsza była praca od rodziny. Nienawidził tego, ponieważ wiedział, że to prawda. <b>– Poza tym, dziadkowie nie daliby sobie tutaj bez niego rady. Ale jeszcze tylko kilka tygodni i przyjadę, żeby zobaczyć, czy dobrze zajmujesz się Puszkiem. </b><br />
<p>Pies wysunął pyszczek spod kołdry, słysząc swoje imię. Fylkir udał, że tego nie widzi. Ardis wiedziała, że nie lubi, kiedy pozwala zwierzętom spać w łóżku. Zerknął na szybę. Światło, znajdujące się dziesiątki kilometrów dalej, zabarwiało ją na zielonkawy kolor. Można było pomyśleć, iż za oknem znajduje się ocean. Przez moment nawet wydawało mu się, że widzi rybę przepływającą na drugą stronę... <br />
<p><b>– Pamiętasz, zawsze chciałaś mieć takie wielkie akwarium...</b> – Nie skończył myśli, bo mała złapała go za rękę i szarpnęła.<br />
<p><b>– Tatuusiuu...? Dlaczego z nami nie jedzieesz? </b><br />
<p>Jej głos był obcy, zniekształcony, a chwyt bardzo silny, wręcz bolesny. Kiedy na nią spojrzał, zobaczył tylko czarne, puste oczodoły oraz długie, ostre zębiska. Jej delikatna, różowa skóra wysychała, pękała, przybierała coraz ciemniejszą barwę. Ardis stała się demonem. <br />
<p>Wtedy szyba strzeliła potężnym hukiem, a do pokoju wdarł się ocean, z niemiłosiernym hałasem porywając wszystko, co znajdowało się w środku.<br />
<p>Zaraz potem się obudził.<br />
<p>Huk trwał nadal. Wszystko wibrowało, z kuchni dobiegały odgłosy tłuczonej porcelany. Zupełnie jakby tornado naprawdę nadeszło. <br />
<p><b>– Laura! </b>– krzyknął, ale nie było jej obok. Była w domu, w Polsce. Tak jak Ardis, Puszek i... Kot? Kota nie miał od dziecka. <br />
<p>Zerwał się, wybiegł z pokoju, by zobaczyć co dzieje się przed domem. Nic. Tylko deszcz, ciemność i porywisty wiatr. Huk stopniowo tracił na sile, ale Fylkir nie mógł dostrzec żadnego samolotu, który mógłby go powodować. Czyżby nieoznakowane siły powietrzne? A może awaria? Obie sytuacje nie wróżyłyby nic dobrego. <br />
<p>Nie musiał długo czekać na rozwikłanie zagadki. Samolot spadł kilkaset metrów dalej, wywołując inny rodzaj hałasu. Nie było widać płomieni, ale pojawiły się światła. Niestabilne, to gasły na dłuższą chwilę, by potem kilkakrotnie przebić się przez gęste smugi deszczu i ponownie zniknąć w ciemnościach. <br />
<p>Wpadł mokry do domu, by zarzucić coś na siebie, po czym wyskoczył na deszcz i ruszył biegiem w stronę katastrofy.<br />
<div class="rozdzialy2"><p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/ratunek.html" title="II Ratunek"><span id="rpop">II</span></a></div>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/12419743593325186330noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-20403167949208551012014-02-18T16:00:00.000+01:002015-12-07T14:04:37.488+01:00IV Kłamstwa<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/iii-staruszek.html" title="III Staruszek"><span id="lpop">III</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/v-grzechy-sabych.html" title="V Grzechy Słabych"><span id="rpop">V</span></a></div><p><b>– Jakiego miasta?</b> – spytał nagle ożywiony Arndros Starca, który jakoś do tej pory nie zdążył się jeszcze przedstawić.<br />
<p><b>– Naziemnego Lodowego Miasta na południu</b> – rzekł tamten lekko, jakby odpowiadał na to pytanie już wiele razy. <b>– Ten świat jest dużo większy niż może nam się wydawać, chłopcze. Na południu żyją ludzie, którzy budują wysokie wieże z lodu, którzy nie boją się mrozów, od wieków nie byli pod powierzchnią. Ludzie, którzy oswajają bestie, zamiast z nimi walczyć...</b><br />
<p><b>– Bredzisz, Starcze.</b> – Arndros nie dopuszczał do siebie tych wszystkich wizji. Nawet jeśli w grocie obok miał smoka, który wolał się przespać niż ich pożreć.<br />
<p>Przekonania żyją w nas, są jak ziarenka drzewa strachu, które w pewnym momencie wypuszcza potężne, wijące się gałęzie, opanowując cały nasz umysł, podczas gdy my nie mamy o niczym pojęcia. Każdy jest kontrolowany przez swoje własne drzewka, ukryte bardzo głęboko. Niektóre czynią nas bohaterami, inne głupcami.<br />
<p>Arndrosowi wydawało się, że myśli racjonalnie. Oczywiście, w głębi siebie miał nadzieję, że te wszystkie opowieści są prawdziwe, jak każdy. Lecz był pewien, że wydobycie owej nadziei na zewnątrz byłoby zgubne – dlatego nie przyznawał się do tej słabości nawet przed sobą samym.<br />
<p><b>– W Lodowym Mieście</b> – kontynuował Starzec, zupełnie nieporuszony sceptycyzmem gościa – <b>przepiękne iglice sięgają dużo wyżej niż wasze niewielkie osady wgłąb śniegu. I są niezwykle stabilne. Ludzie potrafią tam panować nad lodem, tworząc z niego coś na kształt napowierzchnych jam – i wyglądają one dużo ciekawiej niż to, co widzisz tutaj. Zwierzyna nie atakuje, czuje szacunek. Ludzie bronią się w olbrzymich grupach, wzbudzając w niej strach. Chwytają ją i przyzwyczajają do swojej obecności. Karmią ją</b> – podkreślił – <b>uzależniając tym samym od siebie. Często potem wykorzystują do polowania na inną zwierzynę, groźniejszą. A ich kryształy, och, te kryształy niebezpiecznie byłoby wnosić pod śnieg. </b><br />
<p><b>– Dlaczego człowiek taki jak ty wierzy w te wszystkie kłamstwa?</b> – Arndros był zaszokowany jego dziecięcą naiwnością. Nie zauważył nawet złości, jaka nim zawładnęła. A stało się tak, ponieważ w głębi siebie wiedział, że gdyby to była prawda, życie wszystkich, których zna, przestałoby być zagrożone, i ta wiara walczyła z przekonaniami. Jednocześnie dopadła go zdradziecka myśl, że może lepiej, by zostało jak jest. Wtedy strata, jakiej doznał, nie stałaby się w jednej chwili tak strasznie bezsensowna, niepotrzebna, jeszcze bardziej bolesna. Skoro miasta istniały od tylu lat, dlaczego oni musieli umierać? Dlaczego nikt po nich nie przyszedł? To wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej!<b> – Ukrywasz się pośród tych wszystkich dziwactw, które mieszają ci w głowie</b> – rzucił, napędzany wewnętrznym bólem. <b>– Do tego mieszkasz z bestią, która w każdej chwili może cię pożreć, jeśli zechce. Jesteś szaleńcem, człowieku, i próbujesz przelać ten obłęd na mnie. Znajdź sobie innego głupca.</b><br />
<p><b>– Wiesz czym jest kłamstwo?</b> – spytał Starzec spokojnie Arndrosa, który kierował się już w stronę pieczary ze smoczycą, by wyjść na zewnątrz i ruszyć w dalszą drogę. Tutaj nie mógł już zdobyć żadnych pożytecznych informacji.<br />
<p><b>– To bajki, które mają zamknąć nam oczy</b> – odparł ostro, odwróciwszy się jeszcze tylko na chwilę. Wskazał ręką w stronę rozmówcy, a potem na sklepienie. <b>– To nie zmieni tego, co naprawdę tam jest. </b><br />
<p><b>– Stój, do cholery, i mnie posłuchaj</b> – niemal krzyknął łagodny do tej pory gospodarz.<b> – Nie jestem twoim wrogiem, a już tym bardziej kimś, do kogo możesz odwracać się plecami, kiedy mówię. A zamierzam w tej chwili mówić dużo, więc skieruj na mnie łaskawie swoje oczy.</b><br />
<p>Arndros zmarszczył brwi, przystając już w korytarzu. Odwrócił się, choć niechętnie. Wychowanie kazało mu słuchać starszych, szczególnie, kiedy mówili takim tonem. W jednej chwili obraz łagodnego bajkopisarza i gawędziarza zmienił się w prawdziwego, stojącego w tym samym pomieszczeniu mędrca. Jakby nabrał kolorów, urzeczywistnił się. Bańka pękła, sen się skończył.<br />
<p><b>– Masz zupełną rację. Zamyka oczy na rzeczywistość, na prawdę, ale jej nie zmienia. Jakim trzeba być głupcem, by nie czuć, że ma się zamknięte oczy?</b> – Starzec zgarnął do pomarszczonych rąk trochę śniegu. Schylanie się sprawiało mu wiele trudności, prostowanie jeszcze więcej. <b>– Czy gdyby ci ktoś godzinę temu powiedział, że zobaczysz tutaj to, co zobaczyłeś, uwierzyłbyś?</b> – Rzucił bryłką w ścianę tak, że puch przylepił się do niej i tam już pozostał. <b>– Nie, bo żyłeś w zupełnie innych warunkach, od zawsze w jednym miejscu. Wszystko możesz nazwać kłamstwem, lecz dopiero po pewnym czasie może okazać się, że niesłusznie.</b> – Zamilknął na chwilę, by przyjrzeć się otoczeniu. Oglądał swoją grotę, jakby widział w niej coś zupełnie innego niż miał przed sobą Arndros. Jakby był w nieco innym świecie, tylko cal od tego prawdziwego.<b> – Świat nie jest taki, jakim go widzisz, to coś w rodzaju tej jaskini.</b> – Okręcił się powoli wokół własnej osi, unosząc lekko dłonie. <b>– Każde miejsce i każdy czas mają tutaj swój własny punkt gdzieś w powietrzu, bardzo maleńki. Każde zdarzenie łączy jakieś miejsce z czasem, tyle że takie połączenie jest jedną tylko możliwością, a możliwości masz nieskończenie wiele. I one też łączą się ze sobą, tworząc drogi naszego życia – nie trzeba tego rozumieć, tak jest i tyle.</b> – Westchnął, jakby to, o czym teraz myśli sprawiło mu coś w rodzaju bólu. <b>– Wszystko, co nazywasz kłamstwem gdzieś tutaj może okazać się prawdą, więc nie powinieneś tak beztrosko rzucać oskarżeniami na prawo i lewo, szczególnie kiedy dotyczą one sprawy ci obcej. Nie byłeś w Lodowym Mieście, więc nie masz prawa zaprzeczać jego istnieniu. Człowiek po to ma potrzebę zdobywania wiedzy, by sprawdzał, dążył do prawdy. Poddając się, stoi w miejscu. Zaprzeczając – cofa się. Nie po to tutaj przyszedłeś, żeby zignorować moje słowa. Miasto istnieje i jesteś tego świadom, bo tak naprawdę już wybrałeś jedną z dróg. Kiedyś je znajdziesz.</b><br />
<p>Jak na potwierdzenie jego słów, ze ściany, w którą rzucił śniegiem, wyparowały nagle trzy różnej wielkości kule, jedna za drugą. Rzuciły kolorowe światło na zmęczoną twarz Starca, który zdawał się nie być zadowolony z efektu.<br />
<p><b>– Miały pokazać się dużo wcześniej</b> – powiedział. <b>– Muszę nad tym popracować....</b><br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>W osadzie tymczasem świat oszalał. To niejako potwierdzało teorię Starca. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż każdy kroczy własną drogą, wytyczoną przez wybory między możliwościami z licznych miejsc i czasów (jeśli narrator może stracić dech, to właśnie to uczynił), to jedna osoba może żyć w zupełnie innym świecie niż druga, a jednocześnie w tym samym. To jak sieci, które wiążą się między sobą w jednym miejscu, w innym zostając niezależne bądź też powiązane z innymi.<br />
<p>Hagran właśnie znajdował się w szalejącej części któregoś ze światów. Szkoda, że nie poznał Starca w swoim długim dosyć życiu. Pewnie mógłby poczuć się trochę lepiej, gdyby wiedział o tych miejscach i czasach, w których nie musi w tej chwili patrzeć na paskudną twarz zdrajcy. A może i nie. Trudno ocenić.<br />
<p>W każdym razie nie minęło kilka minut, kiedy do komnaty Jokarla weszli nieco przestraszeni Kasnert i Grell, prowadzeni przez przywódczego osiłka. Ich oczy – jednakowo wielkie i niewinne – obserwowały każdego z zebranych, szczególnie wujka ze związanymi z tyłu rękoma i kolejnym dryblasem, stojącym nad nim jak złowieszcza góra. Nie odezwali się ani słowem, nie mając pojęcia po co zostali tam zaciągnięci, ani co się w ogóle dzieje. Hagran w jednej chwili zrozumiał jak wiele stracili w ciągu ostatnich tylko godzin. I jak wiele jeszcze będą musieli przejść. Przez niego.<br />
<p>Chciał do nich podejść, ale jego osobisty strażnik złapał go za ramię i ścisnął boleśnie. Kiedy spojrzał mu w twarz, ujrzał parszywy uśmiech, pełen podłego zadowolenia. Ci ludzie są chorzy, przeleciało mu przez myśl. Od zawsze byli. Tylko do tej pory czekali w ukryciu, aż sytuacja pozwoli ich niepojętym żądzom wyjść na powierzchnię. Do czego zdolni są się posunąć? Co planują? Dlaczego wcześniej niczego nie zrobił? Mógł przecież wszystkiemu zapobiec, głupiec. Przemilczał wszystko nawet przed Arndrosem!<br />
<p><b>– Witajcie, chłopcy</b> – odezwał się nagle zupełnie nie ten Jokarl, którego widział jeszcze przed chwilą. Ten potrafił zdobyć się na miły, współczujący głos, wolny od pogardy i dumy. Rozpoczął jedną ze swoich psychologicznych gier. <b>– Podejdźcie tutaj.</b> – Ukucnął i odczekał chwilę, obserwując zachowanie bliźniaków. Kasnert był bardziej przestraszony niż brat. Choć wyglądali tak samo, on zawsze był słabszy, choć od najmłodszych lat mężnie to ukrywał. Był bardziej podobny do ojca, niż się spodziewał. Tak właśnie rosną bohaterowie. Grell spojrzał na Hagrana, jakby szukał u niego wsparcia, a kiedy ujrzał jego wzrok, cofnął się ze strachem. Uderzył plecami o mężczyznę, który ich przyprowadził. <b>– No już, nie bójcie się. Są taki chwile, kiedy człowiek musi pokazać jak silny w rzeczywistości jest. Na szczęście czasem można liczyć na wsparcie przyjaciół. </b>– Pokręcił ze smutkiem głową, patrząc na Hagrana, jakby do tej pory nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Był bardzo przekonujący. To jego broń – gra, iluzja, udawanie. W tym od zawsze był mistrzem. <b>– Wasz wujek zrobił coś strasznego, ale...</b><br />
<p><b>– Przestań robić z siebie idiotę, człowieku</b> – przerwał mu zmęczonym głosem Hagran, lecz zaraz potem został popchnięty w stronę drzwi. Odwrócił się, zdenerwowany, lecz osiłek już zrobił krok w jego stronę i szykował się do kolejnego pchnięcia.<br />
<p><b>– ...ale nie wyrządzi już nikomu żadnej krzywdy, obiecuję.</b> – Głos mężczyzny stał się zdecydowany i pewny. Jak na praworządnego władcę, który złapał mordercę na swoim dworze, przystało.<br />
<p><b>– Wysłałeś ich, żeby ci nie przeszkodzili!</b> – odkrył nagle Hagran, wyszarpując ramię z uścisku, który szykował osiłek, by wyprowadzić go z sali. <b>– Mnie i Arndrosa nie obchodziła nigdy władza, ale Tarnon i Kelo...</b><br />
<p><b>– Przykro mi, że musicie słuchać, jak wasz dawny opiekun stara się oczyścić swe imię</b> – przerwał mu ostro Jokarl, wstając i podchodząc do drzwi. Mężczyzna, który stał za Kasnertem i Grellem, pomógł im zejść z drogi. Uważny obserwator zauważyłby w tym momencie ostry jak brzytwa wzrok jego przełożonego, który najwidoczniej rozkazał wcześniej wydobyć z siebie więcej łagodności i przyjaźni w stosunku do chłopców.<br />
<p><b>– Pomyliłeś się </b>– ciągnął Hagran, nadal pchany do wyjścia. <b>– Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie ci mógł zagrozić, od tych twoich osiłków zaczynając. Nigdy nie będziesz czuł się bezpieczny. Wszystkich ich się pozbędziesz? Nie ufajcie mu, chłopcy, wasz ojciec wyruszył ocalić przyjaciół. Wróci, obiecuję! Nie wolno wam w niego zwątpić!</b> – Ostatnie słowa wykrzyczał już na korytarzu. Nie szarpał się, szedł spokojnie. Tego tylko by brakowało, żeby przyznać im zwycięstwo.<br />
<p>Nie słyszał już w jaki sposób Jokarl próbował zrobić wodę z mózgów Kasnerta i Grella. Miał nadzieję, ba, był pewien, że są mądrzejsi, niż ten chory drań sobie myślał. Jeszcze nic nie zostało stracone. Nie uda mu się, cokolwiek planuje – jego problem polega na tym, że uważa wszystkich za głupców, którzy podatni są na jego gierki. W końcu wszyscy zerwą z niego maskę, a wtedy nic go już nie ochroni.<br />
<p><b>– Uwaga!</b> – ryknął nad jego uchem dryblas, kiedy znaleźli się w sali zgromadzeń. Była większa od wszystkich innych, nie posiadała jednak tak dobrego oświetlenia, jak mogłoby się spodziewać. Poza połączeniem z salą Jokarla oraz korytarzem, prowadzącym do pozostałej części osady, znajdowała się tam również niewielka grota, do tej pory nieużywana. Niska do połowy wysokości normalnego człowieka, bez żadnych kryształów, czysta, pusta i ciemna. Obok stał nieregularny, lodowy sześcian, przewiercony na wylot w kilku miejcach. <b>– Z przykrością muszę stwierdzić, że sprawcą ostatniego nieszczęścia był ten oto, znany nam wszystkim mniej niż się tego spodziewaliśmy, człowiek...</b><br />
<p>Zwołano każdego, kto zdolny był słuchać, nawet dzieci. To wszystko, cała ta szopka została przygotowana w ciągu ostatnich chwil, czy może od wielu dni już ją planowano? Niemożliwe, skąd mogli wiedzieć, jak będzie wyglądać sytuacja? Jak dalece sięga całe to kłamstwo?<br />
<p>Myśli w głowie Hagrana szalały, choć nie czuł strachu. Próbował zrozumieć. Czy ten człowiek naprawdę nie panuje już nad swoją wolą, czy takie są właśnie zasady? Podstępem wysłał na śmierć dwie osoby, które zdawało mu się, że mogły mu zagrozić. Czterech niewinnych mężczyzn zaginęło razem z nimi, bo przecież nie mógł wysłać tamtych pojedynczo. Mało tego, pozwolił umrzeć dwóm kobietom – dwóm matkom. I ich nienarodzonym dzieciom! Teraz skazuje jego, a niewykluczone, że kiedy wróci Arndros, i on nie znajdzie tutaj przyjaciół, lecz wrogów. Czy tak postępuje każdy władca? Nie, z całą pewnością nie. Jokarl stał się ślepy na to, o co władca powinien dbać – na lud. Co chciał osiągnąć? Bezpieczeństwo? Kąpiąc się w krwi tuż przy żarłocznych bestiach, takich jak ta, która właśnie przedstawiała swoją wyuczoną na pamięć formułkę zgromadzeniu?<br />
<p>Dryblas wytłumaczył, że ich przywódca nie chce patrzeć na zdrajcę, którego kiedyś nazywał przyjacielem, postawił mu zarzuty morderstwa Loedii, a potem kazał wyjawić, co zrobił swojemu przyjacielowi. Hagran poczuł się, jakby śnił bardzo głupi koszmar. Cokolwiek by powiedział i tak oskarżą go o kłamstwo, a potem wykonają egzekucję, na czymkolwiek miałaby ona polegać. Bawili się nim jak lalką, potrzebną tylko do zajęcia czymś tłumu, do wypełnienia dziury. Jedyną jego nadzieją był Arndros, gdyby zawrócił. Za bardzo znał przyjaciela, by się łudzić, że do tego dojdzie.<br />
<p><b>– Znam tych ludzi, a oni znają mnie </b>– powiedział do strażnika spokojnie, słysząc szepty wśród zebranych. <b>– Pozostaje mi tylko wierzyć, że nie dadzą się wam omamić. Nie pozwólcie tyranowi myśleć za was! </b>– rzucił tylko głośniej w stronę zebranych. Nie zamierzał nic więcej mówić, bo nie było sensu. On znajdował się w świecie, w którym kłamstwo dotyczyło jego osoby, pozostali jednak żyli w zupełnie innym. Kroczyli inną drogą. Może los będzie łaskawy i kiedyś postawi na niej prawdę.<br />
<p>Dostał silny cios w głowę i został popchnięty w stronę niewielkiej groty. W każdej osadzie przyda się coś, co pełni funkcję przestrogi – jedna doba w środku i człowiek wychodzi łagodny jak baranek, jeśli w ogóle wychodzi. Choć faktem jest, że w tych chłodnych warunkach nikomu nie przychodzi do głowy zakłócać porządek w takim stopniu, by potrzebna była interwencja.<br />
<p>Hagran spodziewał się tego. Wiedział też, że to nie wszystko.<br />
<p><b>– Jutro o tej porze każdy zobaczy jak kończą ci, którzy odważyli się podnieść rękę na przyjaciół!</b> – Pod grotą stało już dwóch innych mężczyzn, którzy chwycili skazańca za ręce. <b>– Hagranie, zawiedliśmy się na tobie.</b><br />
<p><b>– Dziwi mnie tylko, dlaczego... </b>– przerwał, bo zobaczył odpowiedź na niezadane pytanie w oczach swoich katów. Pozwalali rządzić Jokarlowi, wykonywali jego polecenia, ponieważ tak im było wygodniej. Każdy z nich był przecież wielokrotnie silniejszy od tego zdrajcy, a żaden szantaż nie jest potężniejszy od siły, szczególnie w tak młodym i niewielkim społeczeństwie. Kiedy tylko nadarzy się okazja – odwrócą się od niego. To było pewne.<br />
<p>Westchnął tylko i nic już nie powiedział. Na twarzy kata zakwitł paskudny uśmiech, kiedy jego dwaj koledzy unieruchomili Hagrana, pozwalając oprawcy zedrzeć z ofiary ubranie i wrzucić nagiego do groty. Potem zasunięto ją lodowym klocem.<br />
<div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/iii-staruszek.html" title="III Staruszek"><span id="lpop">III</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/12/v-grzechy-sabych.html" title="V Grzechy Słabych"><span id="rpop">V</span></a></div>Mały Wilczekhttp://www.blogger.com/profile/09526447306789326538noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-5429824100336842062014-02-05T23:56:00.000+01:002015-12-07T14:06:53.292+01:00Złodzieje Słońca <p>Słońce nie wzeszło.<br />
<p>Tak po prostu. Ludzie się budzili, a jego nadal nie było. To może być problem, jeśli się zastanowić. Nie mówiąc nawet o ciemności, przedłużającym się zimnie i wszechogarniającym poczucia zagrożenia, mogącym nadejść z każdej strony... Przecież żadna gwiazda nie może ot tak sobie zniknąć! To niedopuszczalne. <br />
<p>Rośliny uschną, roślinożerne zwierzęta zdechną, mięsożerne pójdą w ślady swoich słabszych obiadków, a na końcu ludzie uwieńczą grobowe dzieło. No i będzie zimno. Nie, zdecydowanie, słońce nie może ot tak sobie nie wzejść, kiedy powinno. Gdyby jeszcze pogoda była inna, ale musiał wiać chłodny wiatr, mimo iż mieli lato w pełni. W takich warunkach nie można przecież żyć!<br />
<p>Pępik – chłop w średnim wieku – był głęboko zdegustowany nastałą sytuacją. Nie tyle łańcuchem pokarmowym, na którym ni w ząb się nie znał, co właśnie temperaturą. Na niej również się nie znał, ale w końcu na co mu jakaś wiedza, skoro ziębiący wiatr wpychał mu się pod ubranie, a z ust leciała para? Wystarczy, że jesienią cała jego chata cieknie, a zimą wszystko zamarza. Witanie latem chłodów mu się stanowczo nie uśmiechało. <br />
<p>Stał teraz, mając przed sobą pole swego żywiciela, i dopiero uświadamiał sobie swoje zdanie. Wcześniej jakoś niczego dziwnego nie zauważył – nauczył się już chyba działać automatycznie i wyłączać na jakiś czas. Nikogo nie było. Słońca nie było. Zastanawiał się przez chwilę, czy aby nie wstał za wcześnie, ale od wieków mu się to nie zdarzyło. Przyszedł tu automatycznie, a teraz znajdował się za daleko od domu, by dowiedzieć się od innych gdzie podziała się ta wielka, jasna kula, na którą od tygodni wyklinają. Najwidoczniej nikt inny nie wpadł na to, by w taki dzień zwyczajnie kontynuować swoje monotonne życie. Cóż, ich sprawa. Kiedy przyjdzie nagradzać za dobrą pracę, będą tylko patrzyli... O ile będzie okazja. Na razie się nie zapowiadało, by w ogóle nadeszło jutro, a co dopiero koniec sezonu. <br />
<p>Kiedy tak sobie myślał, powoli dochodził do wniosku, że albo z nim nie najlepiej, albo świat się kończy. Od razu przypomniał sobie te wszystkie obrzędy, którym nie oddawał należytej uwagi. Może zmarli przybyli, by ukarać ich za niewiarę? Może przyszli po niego?<br />
<p>Coś wybuchło w oddali. I drugi raz. I znowu. I nastała cisza. Dźwięki dochodziły ze strony, z której przyszedł. I nagle nieobecność słońca stała się o wiele bardziej zauważalna. Natychmiast zniknęło oburzenie i myśli o pracy. Świat stał się ciemniejszy niż był dotychczas, wiatr jeszcze zimniejszy, a otoczenie dużo straszniejsze. Przynajmniej dla Pępika, który padł na kolana i wykonał żywo po trzykroć znak krzyża, modląc się z całym sercem do Najświętszej Maryi Panny. Strach nie pozwolił mu wydać z siebie żadnego dźwięku, więc robił to w myślach, poruszając tylko ustami. Każdy obcy odgłos sprawiał, że serce w jego piersi jeszcze mocniej wybijało swój morderczy rytm. <br />
<p>Naprawdę tylko cudem można nazwać fakt, że te wszystkie duchy z jego głowy nie wpędziły go w ramiona śmierci, kiedy tuż za jego plecami zarżał koń. Gdyby nie to, że oddał mocz kilka minut wcześniej... Chłop zerwał się na równe nogi i z trudem wyjąkał ostatnie słowa modlitwy, które miał jeszcze w głowie. <br />
<p>Miał przed sobą czterech identycznych jeźdźców, ledwo widocznych na ciemnym tle otoczenia. Żaden z nich nie miał odsłoniętej twarzy, każdy siedział spokojnie i bez ruchu, straszny i tajemniczy jak sama Kostucha. Niewykluczone, że kryła się gdzieś pośród nich. Może nawet przewodziła temu orszakowi. Od razu tak o nich pomyślał – Orszak Śmierci. Żadna inna myśl nie potrafiła znaleźć wygodnego miejsca w jego niewielkiej głowie.<br />
<p><b>– Twe modlitwy nam nie straszne, chłopie </b>– odezwał się właśnie ten pierwszy. Jego głos może i był silny i zdecydowany – a przynajmniej właściciel tak nim próbował sterować – ale z całą pewnością nie należał do kobiety. Dziwne, co potrafi dodać otuchy w niektórych sytuacjach. Tylko czy aby sama Śmierć chciałaby rozmawiać ze śmiertelnikami? Nie lepiej trzymać się z tyłu, obok drugiego sługi i prowokować tych, po których przyszła, do jak najszybszego wyzionięcia ducha z samego strachu? <b>– Przynosimy dla twoich bratków wiadomość, od której wysłuchania może wiele zależeć. Zachowaj więc uwagę!</b><br />
<p>Chłop stał, otwierając i zamykając buzię na zmianę. Nawet gdyby wiedział, co powiedzieć, nie potrafiłby zabrać głosu. Przez myśl przemknęło mu, czy aby nie powinien ruszyć jak najszybciej w którąkolwiek ze stron, byle dalej od nieznajomych. Konni jeźdźcy od zawsze nawiedzali okolice, bardzo często w kilkuosobowych grupkach. Jeśli jednak ktoś opowiadał o nich, podróżujących o tej porze i tak zamaskowanych, nie była to miła opowiastka, a raczej przestroga dla niegrzecznych małolatów. <br />
<p><b>– Jak widzisz, dzień nie nadszedł </b>– zaczął mężczyzna, nie poruszając się ani odrobinę od przybycia.<b> – Słońce nie wyłoniło się znad granicy świata. Nastały ciężkie czasy, czasy waszej próby! Czasy Mroku i Ciemności...</b><br />
<p><b>– Te słowa znaczą prawie to samo...</b> – odezwał się cicho jakiś łagodny głos z tyłu, przerywając towarzyszowi tę podniosłą wypowiedź.<br />
<p><b>– Co... Możesz łaskawie mi nie przerywać? </b>– spytał z wyrzutem mężczyzna, odwracając zakapturzoną głowę w stronę towarzysza po prawej. A może po lewej – Pępik nigdy nie był dobry w te klocki. <b>– Dobrze wiesz ile czasu zajęło mi przygotowywanie lepszej przemowy! </b><br />
<p><b>– Tylko mówię</b> – uspakajała go już głośniej kobieta, która była właścicielem owego łagodnego głosiku. Zdjęła kaptur z głowy i rozwiała złociste nawet w tym braku światła fale włosów. Była młoda. Młodsza od Pępika, jednak z całą pewnością wiedziała już, co to dojrzałość. Nie tyle jednak, ile mogłaby wiedzieć Kostucha. <b>– Mamy działać, nie gadać. Zostałeś wybrany na przywódcę, człowieku, mówże konkretnie.</b> – Odwróciła głowę do chłopa i, nie czekając na towarzysza, przejęła inicjatywę.<b> – Słońce nie wzeszło i, jak widać, nie ma takiego zamiaru. Musisz zebrać wszystkich i wyruszyć na zachód, ponieważ to tam utknęło. Gdy tam dotrzecie, będziecie wiedzieć, że dotarliście. Wśród was znajdzie się ten, który poruszy życiodajną kulę ognia na nowo. Być może to właśnie ty. Masz okazję uratować świat, moje gratulacje.</b><br />
<p>Przywódca, nieco urażony, również zdjął kaptur i westchnął ociężale, gładząc się po niemal bezwłosej już głowie. Był stary. Można powiedzieć, że za stary nawet jak na mędrców tych czasów. Mamrotał coś do siebie.<br />
<p>Ktoś kichnął. <br />
<p>Było w tym wszystkim coś bardzo niepokojącego. Chłop nie zauważył tego od razu, ale powoli docierał do niego fakt, że nikt nie powinien mieć koni, którym świecą ślepia. Nie świecą się – świecą. Dosłownie. Tym świeciły. Jedna para promieniowała słabo czerwienią, druga zielenią, kolejna bielą czy też szarością. Nie był to blask jak tarczy księżyca w pełni. Raczej jego cień, odbity wielokrotnie od tafli wody. Najbardziej przerażające były te, które świeciły najsłabiej. Może dlatego, że ludzie uznają czerń nie za światło, a raczej za jego brak. Ze ślepi ogiera starca bił więc brak światła. Były czarne. I, co najciekawsze, dało się to zauważyć nawet w ciemnościach nocy.<br />
<p><b>– Tak, więc masz wielką szansę... </b>– podjęła powoli kobieta, ale widać coś wytrąciło ją z rytmu, bo odczekała jeszcze chwilę, zanim zaczęła ponownie mówić. <b>– To na pewno dobry pomysł?</b> – zwróciła się ciszej do postaci obok, nadal patrząc na chłopa, który aktualnie wlepiał cały czas wzrok w brak światła.<br />
<p><b>– Nie nasza sprawa</b> – odparł tylko zapytany, pociągając potężnie nosem i walcząc z potężną chrypą. Kobieta musiała mimo wszystko kontynuować rozmowę z Pępikiem, bo wszyscy wokół zdawali się nie interesować już daną sytuacją. <br />
<p><b>– Ej, chłopie </b>– rzuciła głośno, aż adresat podskoczył <b>– jesteś ty z nami? Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale właśnie powiedziałam, że możesz uratować świat. </b><br />
<p><b>– Jj...j-a....ja? </b><br />
<p><b>– Och. </b>– Kobieta zainteresowała się nagle krajobrazem po swojej lewej, gdzie cienki sierp księżyca starał się nieudolnie przejąć rolę słońca. Westchnęła.<b> – Ty musisz zwołać wszystkich na zachód, a my zajmiemy się resztą. Twoim zadaniem jest wykonać swoje zadanie, zanim my wykonamy swoje. Czyli masz jakieś siedem miesięcy, po których wszyscy zginiecie. Niewykluczone też, że w trakcie nie obejdzie się bez ofiar. Zrozumiałe?</b><br />
<p><b>– Yych...</b><br />
<p><b>– Skończyłaś?</b> – Przywódca orszaku był nieco zniecierpliwiony.<b> – Dobrze. Na nas już czas. Zbieramy się!</b> – Nałożył kaptur i pociągnął za uzdę, obracając konia w kierunku drogi. Kobieta zrobiła to samo, dwóch tajemniczych towarzyszy stanęli na swoich miejscach. Ruszyli. Milczeli, dopóki nie oddalili się od chłopa na kilkanaście metrów.<br />
<p><b>– Nie gniewasz się chyba? </b>– spytała kobieta, ale nie otrzymała odpowiedzi innej niż czyjeś kichnięcie.<b> – Obawiam się, że i tak niczego nie zrozumiał. Trudne czasy.</b><br />
<p><b>– Było trzeba wyjaśnić dokładniej.</b><br />
<p><b>– Tak, najlepiej przez dziwaczne porównania i mnóstwo jasnych jak słońce symboli.</b><br />
<p>Przerwała im salwa kaszlnięć, zwieńczona głośnym splunięciem i przekleństwem.<br />
<p><b>– Uspokójcie się </b>– powiedział słabym głosem mężczyzna, który do tej pory nie wydał z siebie żadnego dźwięku, poza cichym rzężeniem przy oddychaniu. <b>– Nie każdy z nas ma siły na gadanie. Mamy wiele do zrobienia. </b><br />
<p>Orszak zniknął za plamą ciemności, będącą drzewami, pozostawiając Pępika samego. Ktoś inny może postąpiłby inaczej w stosunku do nieznajomych. Może zaczęliby się awanturować, nieufnie wypytywać o szczegóły, słuchać uważnie z widłami w ręku, a może kazaliby się wynosić, a sami uciekliby do domu. On jednak potrafił się awanturować jedynie w myślach, zanim doszło do jakiegokolwiek kontaktu, żeby pytać o szczegóły, musiałby zrozumieć, o co im chodziło, wideł nie miał, a nad ucieczką nawet myślał, ale coś mu nie pozwoliło.<br />
<p>W tej chwili nie pozostało mu już nic innego jak powrót do domu i opowiedzenie wszystkim o tym dziwacznym spotkaniu. A może nie powinien nic mówić? Uznają go za wariata i na tym się skończy. <br />
<p>Spojrzał na sierp księżyca. <br />
<p>Jeśli nie śpi, albo nie wstał za wcześnie, to mieli noc za dnia. Nie ciemny, zachmurzony dzień, tylko zwykłą, letnią, trochę zimną przez ten wiatr, noc. Jeśli ktoś tutaj zwariował, to cały świat. </p><br />
<hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Ktoś kiedyś powiedział, że magia dostępna jest dla wszystkich, wystarczy tylko odpowiednio pokierować własnym umysłem, że myśl potrafi stwarzać rzeczywistość. Ktoś inny, że magią jest to, co nieznane, a to, co znane, staje się nauką. Nauka jednak pozbawiona jest owej tajemniczości, która nadaje magii mocy. Sumując owe tezy można dojść do wniosku, że dopóki ludzie uważają to za bzdury, magia pozostaje magią i może istnieć. Gdyby każdy nauczył się umiejętnie posługiwać swoim umysłem, nieznane stałoby się znanym, więc magia straciłaby swą moc. To z kolei doprowadziłoby do zapętlenia, ponieważ znowu stałaby się nieznanym, więc mogłaby ją odzyskać, by potem ponownie utracić... Odważni mogą więc wysnuć tezę, że owe błędne koło trwa od niepamiętnych czasów i trwać będzie jeszcze długo po skończeniu się świata. Takie jest przeznaczenie sił ponadnaturalnych. <br />
<p>Na zachodzie w tym właśnie momencie tuziny szarozielonych, człekokształtnych stworów szaleńczo pracowały w pewnej grocie nad przeznaczeniem magii i może trochę też nad swoim. Byli tacy, którzy krzyczeli na innych oraz ci, którzy krzyków wysłuchiwali. Ci drudzy ponadto krzyczeli na siebie nawzajem, ponieważ była to rasa wyjątkowo hałaśliwa i gniewna, można powiedzieć wręcz prymitywna. Jednostki, które zanadto dały się ponieść nerwom, były uspakajane przez większych – mających niesamowite zdolności dyplomatyczne – i wsadzane na kilka godzin do ciasnych klatek, w których trudno by im było wykonać jakikolwiek ruch, nawet jeśli jeszcze miałyby na to siły. <br />
<p>Wszędzie dookoła w rytm bulgotliwych okrzyków i przekleństw, hałasu pracujących narzędzi oraz dziwnego brzęczenia powstawało bardzo osobliwe miasto. Niewielkie półkoliste chaty, na wpół ulepione z gliny, na wpół pozabijane deskami, z jednym tylko otworem, służącym do wchodzenia i wychodzenia. Żadnych rzędów, żadnych skupisk, po prostu – gdzie kto sobie zamarzył, tam stawiał dom z dostępnych w okolicy materiałów. Chaos.<br />
<p>Gdzieś pośrodku tego wszystkiego znajdował się pewien maleńki szczegół. Całkiem zauważalny maleńki szczegół. Kilka metrów nad powierzchnią twardej jak skała ziemi unosiła się stalowa kula wielkości trzech tych owalnych domostw. Sięgała prawie do sklepienia. Falowała, unosiła się powoli i, zatrzymywana przez siatkę ruchliwych, białoniebieskawych promieni, opadała do samej ziemi. Wokół niej stał okrąg kilku stworów, ubranych w czerwone szaty. Każdy z nich trzymał dłonie wysoko przed sobą i śpiewał coś niezrozumiałego. Z ich rąk wychodziły owe więzy, oplatające blaszany pokrowiec.<br />
<p>Komuś udało się ukraść słońce.</p><br />
<hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Pępik nie nadawał się do dowodzenia, o którym tak naprawdę niewiele wiedział. Do tej pory lubował się jedynie w narzekaniu na tych, którzy wiedzieli dużo więcej. Nie widział w tym nic złego – każdy to robił, nawet jeśli było dobrze, więc dlaczego on miałby być wyjątkiem? Tak wyglądało życie od niepamiętnych czasów. Każdy przy urodzeniu dostawał swoją rolę i miał obowiązek, by na nią narzekać oraz zazdrościć innym. I na nich też narzekać. <br />
<p>A teraz nagle świat wrzucił go w wir dowodzenia, zupełnie jakby oszalał – ale to już zostało przecież ustalone wcześniej. Świat nigdy nie był normalny, ostatnio tylko trochę bardziej zwracał na siebie uwagę. <br />
<p>Chłop jednak w tej chwili mało się tym przejmował. Miał inne problemy. Zastał wioskę w płomieniach, zupełnie zniszczoną. To, czego aktualnie nie pożerał ogień, stało opuszczone i zdemolowane od środka. Ludzie uciekli bądź zostali wybici. Tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, zabrano w niewolę przez bandę dzikich łupieżców, którzy tamtędy przeszli.<br />
<p>Zrozumiał, że to nie są żarty, on nie śpi, a świat naprawdę się kończy, kiedy znalazł ciała swojej żony i trzech synów, przeszyte strzałami. Nie były jedyne, które musiał minąć, docierając do własnego domu. Potrafił rozpoznać każdą z ofiar, znał ich wszystkich. Ale kiedy znalazł swoją rodzinę, reszta przestała się liczyć. Podczas gdy on bał się spotkania ze śmiercią tak daleko od swoich bliskich, ona bezczelnie przybyła właśnie po nich. Jak gdyby chciała napluć mu w twarz i jeszcze się z tego bezczelnie zaśmiać. <br />
<p>Dużo czasu minęło zanim zauważył, że nie jest sam. Niektórzy mieszkańcy zdołali zbiec z drogi bandytów, którzy nie gonili za nimi, nie próbowali ich wymordować. Zupełnie jakby chcieli tylko zaznaczyć swoją obecność, zostawiając świadków. A może w ogóle o tym nie myśleli, może byli po prostu szaleni? <br />
<p>Ocalało kilkoro dzieci, dwie kobiety i siedmiu mężczyzn. Każdy z tych ostatnich milczał, żaden nie pchał się przed szereg. Nikt nie musiał niczego tłumaczyć, nikt nie potrzebował wyjaśnień. Wszyscy bez słowa zebrali się przy Pępiku, czekając na decyzje, jakby przyszedł do nich sam pan i władca, a nie zwykły chłop, którego znają od dziecka. <br />
<p>Jeden wdzięczny Bogu za to, że udało mu się uratować część rodziny, reszta pełna poczucia winy. Z całej wioski, nie licząc tych, którzy zginęli, tylko jeden znalazł w sobie tyle honoru i człowieczeństwa, by uratować kogoś oprócz siebie samego. Jeden człowiek. Przynajmniej tak to widział Pępik, dostrzegający w tej chwili jedynie ciemną stronę wszystkiego. Sprawa mogła przecież wyglądać zupełnie inaczej. Ale jakie to miało znaczenie? <br />
<p>Ruszyli na zachód, jak kazała czwórka nieznajomych, o których zdążył już niemal zapomnieć. Dlaczego właśnie tam? Nie miał pojęcia. Równie dobrze mógł pójść na południe, jednak jaki miałby w tym cel? Najbliższe miasto i tak znajdowało się właśnie w kierunku, za którym zniknęło słońce. I tak właśnie zrobi – dojdzie do miasta, gdzie dowie się więcej, odpocznie i gdzie oni wszyscy przestaną tak na niego patrzeć, przestaną słuchać jego niepewnych decyzji o postoju, wyruszeniu w dalszą drogę, przerwie na posiłek czy zmianie kierunku marszu, gdzie przestaną za nim chodzić i będzie mógł spokojnie wybudzić się z transu, w który zapadł. Gdzie dotrze do niego, co się stało w ciągu ostatnich godzin.</p><br />
<hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Światem zaczęły targać wstrząsy. Planeta pękała w jednej chwili i tworzyła w swej grubej powłoce rowy o szerokości wielu kilometrów, długości kontynentów. Woda wlewała się w nie, sprawiając, że oceany zmniejszyły znacznie swoją objętość. Niebo w jednym miejscu odsłonięte na gwiazdy, których nigdy człowiek nie zdołał dojrzeć nocą, w drugim przykryte potężną warstwą chmur burzowych. <br />
<p>Wyładowania sięgające do samej ziemi, trąby powietrzne pojawiające się i znikające w tempie, jakiego nikt wcześniej nie widział i niejednokrotnie ponownie już nie zobaczy. Wybuchy wulkanów, o których istnieniu żadna nawet religijna banda nie miała pojęcia. Masowy pomór zwierząt wszelakich gatunków, trujące opary w powietrzu, kwaśne deszcze i gwałtowne przymrozki. A wokół tego ludzie, którzy walczyli między sobą, zamiast łączyć siły.<br />
<p>Księżyc przybywał i ubywał, odmierzając miesiące. Nikt nie zauważył, że w miarę upływających dni zaczął tracić swój blask, zupełnie jak niektóre gwiazdy wokoło. Spora większość, lecz nie wszystkie. Moc błędnych przekonań jest bardzo potężna, jednak prawda zawsze wyjdzie na jaw prędzej czy później. <br />
<p>Łatwiej było natomiast zauważyć inny fakt, nieco bardziej niepokojący, choć na razie niezrozumiały dla ludzi, którzy mieli chyba dużo więcej zmartwień dookoła. Otóż, miesiąc na niebie stawał się coraz większy, kratery na jego powierzchni coraz bardziej widoczne. Gdyby nie to, że gasnął, zamiast rozkwitać złotą barwą, można by pomyśleć, iż rzeczywiście próbuje przejąć rolę słońca. Niestety, nawet księżyc podlegał pewnym prawom. Prawa te w niedalekiej przyszłości mogą postawić go przed ostatnim etapem koła, zwanego historią. Zmierzał on bowiem na spotkanie z planetą, z której powstał eony wcześniej.<br />
</p>Mały Wilczekhttp://www.blogger.com/profile/09526447306789326538noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-32857366389315230962014-01-21T23:14:00.000+01:002015-12-07T14:06:53.289+01:00Końca początki<p>Siedmioletni chłopiec leżał na łóżku, przykryty ciepłą kołdrą po samą szyję. Miał przeszklone oczy, silne rumieńce na twarzy i nieco opuchnięty nos, którym co chwile zaciągał. Patrzył wymęczonym wzrokiem na matkę, siedzącą na starym krześle tuż obok. Właśnie skończyła mu czytać na dobranoc. Nie zasnął, pierwszy raz od dawna. Gorączka, która uderzyła w niego gwałtownie wieczorem, nie pozwalała mu odpocząć. <br />
<p>Było już po północy. Nie pamiętał kiedy ostatnio miał oczy otwarte o tak późnej porze. Jednak z powodu awarii prądu, której od dwóch dni nie naprawiono – ku jego wielkiemu niepocieszeniu – zdrzemnął się po południu. To też mogło być powodem. Później zdarzył się ten wypadek z Łatkiem i mama bardzo się zdenerwowała. Nie lubił, kiedy krzyczała. <br />
<p><b>– On nie chciał... </b>– spróbował jeszcze raz wytłumaczyć swojego psa. Wyciągnął ręce spod kołdry i pogładził bandaż na przedramieniu dłonią tej zdrowej. <br />
<p><b>– Wiem, synku. </b><br />
<p><b>– Wpuścisz go? </b>– Nie poddawał się. Już go nie bolało, a zawsze chciał mieć bliznę, jak na filmach. Często bawił się z Łatkiem i zdarzało się, że kończył podrapany. Kiedy mieli kota bywało gorzej i nigdy nie narzekał. Tym razem pies go ugryzł, ale to jego wina, bo nie był odpowiednio szybki, a na dodatek za bardzo go drażnił. – Na dworze jest zimno, zachoruje!<br />
<p><b>– Nic mu nie będzie, nie martw się</b> – powiedziała kobieta łagodnie. Wiedział, że tą walkę już przegrał, nawet jeśli już się nie złościła. Często słyszał coś o konsekwencji i stanowczości, choć nie rozumiał znaczeń tych słów. <b>– Musi się nauczyć, że nie wolno nikogo gryźć. Jedna noc na zewnątrz przemówi mu do rozsądku.</b> – Wstała z krzesła, odłożyła książkę na szafkę i pochyliła się nad nim, by pocałować w czoło. <b>– Lekarstwo zaraz zacznie działać. Zamknij oczka i próbuj zasnąć, jutro powinni już wszystko naprawić. Tylko przykryj się dobrze.</b><br />
<p><b>– Nie gaś... Potem zgasisz, dobrze?</b> – spytał, kiedy mama chciała zdmuchnąć świeczki. Uśmiechnęła się i podeszła do drzwi, zostawiając zapalone. Bardzo rzadko je widywał i jak każdy lubił popatrzeć na płomień. Słyszał, że nie powinno się tego robić zbyt długo, a już na pewno nie przed spaniem, ale jakoś nigdy w to nie wierzył. Tym razem jednak matka przed niczym takim go nie przestrzegła.<br />
<p><b>– Kocham cię. Śpij dobrze i nie odsłaniaj już okna. Musisz wypocząć. Zajrzę tutaj za jakiś czas. </b><br />
<p><b>– Dobrze, mamusiu. Też cię kocham! </b><br />
<p>Wyszła, zamykając cicho drzwi. Słyszał jak za drzwiami z kimś rozmawia, nie rozumiał słów. To pewnie tata, wrócił w końcu z pracy. Chciał do niego pójść, przywitać się, ale nie miał już siły, by poruszyć ciałem... Słyszał jeszcze ich kroki po schodach, jakieś głosy z kuchni i ciszę. Tak, ciszę. Słyszał ją bardzo dobrze. Wkroczyła do jego pokoju bardzo powoli, najpierw tłumiąc wszystkie inne dźwięki, a potem całkowicie je wyłączając. W pewnym momencie ktoś musiał też zgasić świeczki, bo świat przysłoniła ciemność.</p><br />
<hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Coś zaskrobało w drzwi wejściowe i kobieta musiała przerwać w pół zdania, by wytężyć słuch. Rozmawiający z nią mężczyzna również się już nie odezwał. Podszedł do okna i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz, nie dotykając zasłon. Słabe i rozproszone światło jednej tylko świecy nie przeszkadzało mocno w tym zabiegu. Okno wychodziło na drogę wyjazdową i nie można było dostrzec drzwi wejściowych, ale przynajmniej miał do wglądu dużą część pustej okolicy – dom znajdował się w odosobnieniu od innych. Nawet jego – położony najbliżej – stał ponad dwieście metrów dalej. <br />
<p>Za żywopłotem coś się poruszyło. Było tam.<br />
<p>Od trzech dni śliniące się, ślepe stwory niewiadomego pochodzenia biegały po ziemi i zamieniały życie każdej napotkanej istoty w piekło. Już pierwszego zrujnowały cały system informacyjny, który dochodził do tej dziury, co nie było pocieszające dla jej mieszkańców. Prąd padł, elektronika szybko stała się bezużyteczna, zwierzęta wariowały, ludzie nie pozostawali daleko w tyle – każdy myślał tylko o sobie i swoich bliskich, czasem nawet i o nich zapominając... W takich chwilach na wierzch wychodzi ludzkie wnętrze i nie jest to przyjemny widok. <br />
<p>Teraz nikt nie wystawiał już głowy na zewnątrz, świat ucichł, nawet pogoda pozostawała niezmienna – ponura, mglista, wilgotna. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin cały ten chaos opanował niewyobrażalny spokój. Bestie nie posiadały żadnych widocznych narządów zmysłów, a nawet jeśli, to były one zdeformowane do stopnia nieużyteczności, więc nikt nie obawiał się, że zaczną im wchodzić do domów, jeśli tylko zachowają szczególne środki ostrożności. Czasem trafiał się jednak jakiś bohater, który wychodził na zewnątrz i ginął zanim zdążył dokopać „tym skurwysynom”. Niestety, były śmiertelnie skuteczne. Nie pluły kwasem, nie rozrywały ciał zębiskami, nie używały nawet żadnych wymyślnych technologii nie z tego świata. Ich ciała produkowały jedynie śmierdzący gaz, który działał na przeciwnika jak narkotyk – ogłuszał, tłumił zmysły, wywoływał silne halucynacje i obniżał poziom inteligencji oraz zdolności myślenia do absolutnego minimum. Poza tym uśmiercał w ciągu kilkunastu sekund. <br />
<p><b>– To Łatek</b> – odezwała się nagle nastoletnia dziewczyna, siedząca do tej pory cicho na krześle przy stole. – Może lepiej go wpuścić?<br />
<p><b>– Nie ma mowy</b> – odparł natychmiast mężczyzna, odchodząc od okna. Dziewczyna obrzuciła go złowrogim spojrzeniem. Od początku obserwowała go w ten sposób. – Przez te stwory zwierzętom pomieszało się w głowach.<br />
<p><b>– To nasz pies!</b> – rzuciła wojowniczo. <b>– Nie będzie siedział na zewnątrz, kiedy to coś może przyleźć i go zażreć!</b><br />
<p><b>– A tutaj masz swoją matkę i brata, więc siadaj i nie pakuj ich w kłopoty. To coś już tu jest i każdy dźwięk może zwrócić ich uwagę.</b><br />
<p><b>– Idź do brata, zobacz czy śpi...</b> – wtrąciła spokojnie jej matka. Trzymała ręce skrzyżowane na piersi, gładząc się dłonią po ramieniu, jakby jej było zimno.<b> – Idź</b> – dodała krótko i stanowczo, widząc protest w oczach córki. Kiedy tamta w końcu wyszła obrażona, podeszła do okna i obserwowała z miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stał jej sąsiad. <b>– W najgorszych koszmarach nawet nie śniłam, że to się kiedyś wydarzy...</b><br />
<p><b>– Jak my wszyscy </b>– odparł krótko mężczyzna, stanąwszy przy wyjściu z kuchni, żeby mieć pewność, że dziewczyna nie spróbuje wpuścić psa, który nadal dobijał się do drzwi, skomląc żałośnie. Nie ufał jej. Nie ufał też zwierzętom. Zachowywały się wrogo w stosunku do osób, które wcześniej ich karmiły. Poza tym były nieprzewidywalne i zwabiały stwory. <br />
<p><b>– Skąd one się wzięły? Pomyłka w laboratorium, zemsta natury, palec boży? Przecież to wszystko brzmi śmiesznie.</b><br />
<p><b>– Czy to ważne?</b> – spytał, podchodząc i zaglądając jej przez ramię.<b> – Ważne jest, żeby to wszystko przeczekać. Nie da się z nimi walczyć, sam widziałem jak jacyś idioci próbowali i ile czasu zajęło im stanie się pożywką dla tych stworów. Na zewnątrz to one są panami, nam pozostaje ukrywać się w środku i nie dopuszczać do jakiegokolwiek kontaktu.</b><br />
<p><b>– Ale jak długo można czekać? Skąd wiesz, że to się skończy? Sami nie znikną, nie pójdą sobie.</b><br />
<p><b>– Mamy walczyć? W Polsce? Czym, łomem? Myślisz, że tutaj znajdziesz shotguna w każdym...</b><br />
Przerwał mu paniczny krzyk córki kobiety i łomot, dochodzący z pokoju na górze. Krzyk trwał bardzo krótko, hałas już dużo dłużej, jakby coś uderzało o meble i je przewracało. <br />
<p>Zerwała się gwałtownie z miejsca, ale zanim wbiegła na schody, mężczyzna szarpnął ją silnie za rękę i przyłożył dłoń do ust. Kiedy chciała się wyswobodzić, brutalnie przyciągnął ją do siebie, unieruchomił i ukucnął z nią przy samej ścianie. <br />
<p>U szczytu schodów stanęło niespokojnie coś, co tylko w pewnym – bardzo powierzchownym – stopniu przypominało człowieka. Miało parę nóg, parę rąk i głowę, ale poza tym miało jeszcze bardzo dużo wypustek, pękających ropą bąbli oraz szram na zdeformowanym ciele. Włosów nie było nawet na owalu, reprezentującym głowę. Całość pokryta śluzem. Osobniki, które mężczyzna widział na zewnątrz do tej pory zupełnie nie przypominały tego tutaj – były raczej bezforemną bryłą mięsa, przemieszczającą się w dziwny i bardzo szybki sposób na swoich mackach rodem z trzeciorzędnego horroru. <br />
<p>Na jego widok kobieta najpierw szarpnęła mocniej, by później zamknąć oczy i zacząć bezgłośnie płakać. Stwór miał na sobie wrośnięte w ciało kawałki materiału, z którego uszyta była piżama jej syna, sylwetką też go przypominał, był tylko bardzo zgarbiony. W jednej chwili stało się jasne, że ten koszmar jest dużo bardziej przewidywalny niż jakikolwiek inny. <br />
<p>Bestia poruszała głową gwałtownie, kierując „twarz” w kierunku, z którego dobiegał jakikolwiek dźwięk. Z jednej strony przez skroń przebiegała szrama, która jakimś cudem wydawała się świeższa od pozostałych – żadna z nich nie powstała dłużej niż kilkanaście minut temu, z tej jednak jako jedynej wyciekała brudna, zanieczyszczona jakimiś niewielkimi, ciemniejszymi odpadami, krew. <br />
<p>Przerywane jęki i drapania Łatka sprawiły, że to na nim skupiła całą swoją uwagę. Próbowała zejść po schodach, ale widać nie była przystosowana do tego, by poruszać się na dwóch kończynach jak człowiek, ponieważ podróż w szybki sposób skończyła się przeraźliwym skrzekotem i wylądowaniem z hukiem u podstawy schodów. Śluz ochlapał ściany oraz parę ukrywających się tuż obok ludzi. Bestia szybko powstała i pognała zwierzęcym krokiem do drzwi wyjściowych, niczego nie zauważając. Pies, zamiast uciec, usłyszawszy zawodzenie stwora, wzmocnił starania, by dostać się do środka. <br />
<p>Mężczyzna przestał zasłaniać sąsiadce usta w nadziei, że ta nie zachowa się bezmyślnie. Nie mylił się. Była przerażona i zrozpaczona, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Wstała razem z nim, powoli i ostrożnie, nie spuszczając wzroku z potwora, szukającego sposobu na poradzenie sobie z warstwą drewna, która oddzielała go od źródła hałasu. <br />
<p>Kiedy ruszyli powoli w stronę schodów, drzwi jakimś cudem zostały otwarte i wleciał przez nie średniej wielkości biały kundel w czarne łaty. Ominął stwora, nic sobie z jego towarzystwa nie robiąc, i podbiegł prosto do ludzi, którzy stanęli w bezruchu. Cały czas merdał ogonem, kilka razy nawet szczeknął z zadowolenia. Robił zbyt wiele hałasu. Mężczyzna kopnął go, ponieważ monstrum zbliżało się do nich powoli zaciekawione. To był błąd. Pies zaskomlał i zamiast zareagować jak każdy inny domowy kundel – chowając się gdzieś przed obcym, wrogim osobnikiem – rozpoczął odstraszające podchody: warczał, zbliżał się skocznie i oddalał, szczekał, próbował gryźć nogawki... A stwór przyspieszył. I bynajmniej, nie kierował się do źródła hałasu. Jego celem był obiekt nienawiści zwierzęcia. <br />
<p>Kiedy mężczyzna spróbował odstraszyć kundla jeszcze raz, ten chwycił zębiskami jego łydkę i zaczął silnie szarpać. Wtedy kobieta zdobywa się na odwagę i sama wymierzyła mu kopniaka, zyskując w ten sposób trochę czasu, by uciec z sąsiadem na górę. Stwór ruszył za nimi biegiem, ale schody okazały się dla niego obiektem nie do pokonania. Runął na dół, skrzecząc i jęcząc niemiłosiernie. <br />
<p>Niestety, na górze nie było bezpieczniej. Czekała już tam na nich zgraja bezkształtnych bestii, wydających z siebie dźwięki podobne do śpiewu żab. Człekopodobny stwór odkrył tajemnicę wchodzenia po schodach i był już w połowie ich wysokości. Pies biegał w kółko jak szalony, szczekając i warcząc, próbując wyprzedzić swojego nowego, obrzydliwego przyjaciela. Wszystko zwracało swe niewidzące macki w kierunku dwójki ocalałych, stojących w ślepej uliczce. Tylko niewiarygodna szybkość i jednomyślność była w stanie ich uratować, zanim któryś z napastników rozpyli w powietrzu trujący gaz. Uratować do czasu.<br />
<p>Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Tak dla nich jak i dla tysięcy innych osób, uwięzionych we własnym domu i zdradzonych przez swoich zwierzęcych przyjaciół. Świat przeżywał swój własny chrzest ognia, cały obracał się przy tym przeciw rasie ludzkiej. A był to dopiero początek końca...<br />
</p>Mały Wilczekhttp://www.blogger.com/profile/09526447306789326538noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-74800608255237126762014-01-14T01:56:00.000+01:002015-12-07T14:04:37.500+01:00III Staruszek<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/ii-starcie.html" title="II Starcie"><span id="lpop">II</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/02/iv-kamstwa.html" title="IV Kłamstwa"><span id="rpop">IV</span></a></div><p>Smoczysko wyglądało niczym rzeźba, wykuta w zimnym kamieniu. Poruszało tylko swoim wielkim brzuszyskiem oraz nozdrzami, rozszerzając je i zwężając na zmianę. Biała para, wydobywająca się z tych czarnych otworów, wcale nie oznaczała, że temperatura ciała bestii jest większa niż powietrze. Wręcz przeciwnie, to były kryształki lodu, zamarzającego powietrza dotkniętego oddechem, nie na odwrót.<br />
<p>Gad wlepiał swój badawczy wzrok w Arndrosa, który stracił na chwilę trzeźwość myślenia. To pierwszy raz, kiedy widział taką bestię z bliska, a już na pewno nigdy sobie nie wyobrażał, że kiedykolwiek przez zwykłą bezmyślność wejdzie samowolnie do wnętrza jej groty. Smoki były niezwykle rzadkie i tak naprawdę nikt nie miał pojęcia jak się zachowują, gdzie żyją, kiedy i na co polują – poza tym, że prowadzą raczej dzienny tryb życia, czyli zupełnie odmienny od reszty drapieżnej części świata. Każdy jednak, kto miałby nieszczęście smoka zobaczyć, od razu wiedziałby z czym ma do czynienia. A instynkt podpowiadałby mu, że nie warto testować gustów żywieniowych gada.<br />
<p>Była to największa istota, jaką widział świat. I jedyna, również potrafiąca ten świat zobaczyć. Mówiło się, że zdolne są wzlecieć ponad zamarzniętą powłokę planety na zatrważającą wysokość, która umożliwiała odnalezienie granic jej lodowych połaci. Poza nimi znajduje się inna rzeczywistość. To tam trafiła Loedia. Arndros był zaś na dobrej drodze...<br />
<p>Znieruchomiał. Odwzajemniał spojrzenie, choć tak naprawdę bał się je odwrócić. Przeszukiwał w głowie jak największą ilość informacji na temat tych stworzeń. Skrzydła, zdolne unieść tonę mięsa w powietrze, pazury i kły, które z łatwością rozprują każdą z istot na tym padole, morderczy dech, grube łuski, ogon... Stanowczo nie powinien nawet sięgać po swój żałosny nożyk. Myślenie mu nie pomagało.<br />
<p>Wypuścił powoli powietrze z płuc, starając się nie wydawać przy tym żadnego dźwięku. Robił to instynktownie, zupełnie jakby jego ciało nie miało pojęcia, że bestia już go usłyszała, już zauważyła. W takiej chwili jedyne, co można zrobić, to ostrożne oddalenie się od niebezpieczeństwa, zanim zechce ono dobrać ci się do skóry. Tak też Arndros postanowił. Zrobił jeden powolny krok w tył. Drugiego takiego już nie zdążył.<br />
<p>Smok rzucił głową w bok, unosząc ją na szyi i prostując grzbiet. Usiadł w majestatycznej pozie, tracąc zupełnie zainteresowanie nieproszonym gościem, który w obawie przed atakiem uskoczył w tył i zasłonił bezsensownie twarz ręką. Wtem zza lodowej ściany wyszedł starzec, którego Arndros spotkał przed chwilą na zewnątrz. Był starszy niż się spodziewał, co dawało do myślenia, ponieważ rzadko kto w otoczeniu, jakie znał, przeżywał okres dorosłości. Zatrzymał się tuż przy lewej łapie smoka i pogładził ją z uśmiechem.<br />
<p><b>– Mówiłem, żebyś się nie przestraszył</b> – powiedział, chowając rękę z powrotem pod futro. <b>– A ta kula? Wspaniała, prawda? Wybacz, ale nie potrafiłem się powstrzymać.</b><br />
<p><b>– Kim jesteś?</b> – rzucił zszokowany Arndros. <b>– Co ta bestia tutaj robi? </b><br />
<p>Mężczyzna zaśmiał się w głos i podszedł do przybysza, który sprawiał wrażenie niepotrafiącego się zdecydować którą postać bezpieczniej byłoby obserwować. Starzec nie zwrócił uwagi na jego nieufność. Stanął obok i odwrócił się przodem do smoka, spoglądając nań dumnie.<br />
<p><b>– Rzadko kiedy mam okazję rozmawiać z ludźmi, zaprawdę, zbyt rzadko, a ich reakcje na tą piękność potrafią być zabawne... </b>– Westchnął, drapiąc się żywo w dolą część twarzy. Dłoń zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Arndros zdążył jednak zauważyć coś dziwnego: palce mężczyzny miały bardzo ciemną barwę, zupełnie niepasującą do... Nie, wróć! Twarz również miała brązowawy odcień, dopiero teraz na nią spojrzał. Nigdy jeszcze nie spotkał czegoś takiego. A może to przez światło? Zerknął mimowolnie na swoje dłonie i były tak samo blade jak zawsze, tyle że z błękitnym odcieniem. Do tego ten zarost, którego prawie nie było. Ten człowiek pochodził z jakiegoś innego świata. Wydawało się, że tylko biały, a raczej już szary ze starości, ubiór trzymał go tutaj. <b>– Muszę być kimś szczególnym, żeby taka piękna i mądra smoczyca zaszczycała mnie swoją obecnością? Niech cię wyobraźnia nie ponosi. Nie zaatakowała cię, a przecież po raz pierwszy w życiu stoisz przed jej obliczem. To bardzo spokojne stworzenie, nie rozumiem w jaki sposób jej podobne mogą uchodzić za inne. Potrafią uciec z pola walki przed dużo słabszym przeciwnikiem tylko dlatego, że ponad wszystko cenią sobie spokój. Ta maleńka nawet nie opuszcza swojej groty od wielu, wielu lat.</b><br />
<p>Maleńka, pomyślał z niedowierzaniem. Siedmiometrowy, latając gad, ledwo mieszczący się w swojej grocie. Starzec musiał spędzić z nią już bardzo dużo czasu, co świadczyło o tym, iż albo jest zupełnym głupim szaleńcem, albo odważnym i charyzmatycznym człowiekiem, któremu należy się wielki szacunek. Reakcja smoczycy na jego wejście skłaniała do wariantu drugiego, choć wszystko inne wybierało pierwszy. Ona rzeczywiście nie chciała go pożreć, a wręcz traktowała jak swego pana, przy którym musi się odpowiednio zachowywać. Mimo to... Smok!<br />
<p><b>– Co ona... Czym się żywi? </b>– To pierwsze pytanie, które przyszło mu na myśl.<br />
<p><b>– Ja ją karmię, oczywiście </b>– odparł starzec bez namysłu. <b>– Codziennie poluję i przynoszę łowy w zamian za nietykalność. Minimum dwa razy dziennie. Więc dobrze się składa, że przyszedłeś, bo czas obiadu... </b>– Spojrzał na rozmówcę i pokazał żółte zęby w uśmiechu. Gad parsknął przez nos i zwinął się na śniegu tak, by nadal móc spokojnie obserwować przybysza z pozycji leżącej.<br />
<p>Arndros zmarszczył brwi i zerknął na starca, który pokręcił tylko głową, ruszając powoli w stronę, z której przyszedł. Dobrze się bawił, żartując sobie z niego. Nie podobało mu się to. Nie był w humorze przez ostatnie wydarzenia i nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek jeszcze mogło być inaczej.<br />
<p><b>– Smok... Chodź ze mną. </b> – Starzec odwrócił się i czekał, aż gość podejmie decyzję, co nastąpiło niemal natychmiast. Arndros nadal nie ufał temu człowiekowi, ale jeśli trafiła mu się okazja do oddalenia się bezpiecznie od "maleńkiej", to nie miał zamiaru jej zaprzepaszczać. Kiedy ruszył, ostrożnie i jak najbliżej ścianki groty, starzec podjął przerwaną myśl i zaczął iść dalej. <b>– Smok, jeśli śpi, potrafi bardzo długo czerpać energię z ostatniego posiłku. Ona rzadko kiedy się budzi, to prawdziwy śpioch, możesz mi wierzyć. A, jak widać, brzuszek też ma pokaźny, więc jest najedzona. Słyszałeś kiedyś powiedzenie "Nie ma lepszego przyjaciela od najedzonego smoka"? Ach, no tak... Wiedz, że w przyszłości będzie ono dużo bardziej rozpowszechnione.</b><br />
<p>Arndros nic nie odpowiedział. Skupił się na czymś innym. Gad śledził go wzrokiem do samego końca, a kiedy był mijany – parsknął tak jak poprzednio i skulił się bardziej, przez co mężczyzna instynktownie przyspieszył kroku. Kiedy zrównał się ze starcem, światło zza pleców zgasło. Chciał się odezwać, bo nagle ogarnęło go nieprzyjemne wrażenie, że smok właśnie ponownie wstaje i szykuje się do skoku, ale towarzysz go uprzedził:<br />
<p><b>– To światło kuli, zapomniałeś? Ona śpi i lepiej, żeby tak zostało. </b><br />
<p><b>– Co to było?</b><br />
<p><b>– Kula? Zaraz zobaczysz. </b> – Odpowiedział starzec tajemniczo, nie zwalniając kroku. Tunel zaczynał się i kończył swego rodzaju pomieszczeniami – w jednym mieszkała smoczyca, w drugim zapewne starzec. Oddzielał je mocno zawijany korytarz i aby zobaczyć drugie z pomieszczeń trzeba było minąć co najmniej dwa zakręty. Jeden minęli. Zza drugiego dochodziło przygaszone, jasnopomarańczowe światło, jak o wschodzie słońca na powierzchni. <b> – Masz pojęcie, że ludzie o tym świecie wiedzą mniej nawet niż o smokach? Wasze życie w osadzie składa się jedynie z cyklicznych polowań na rogacze, wilki, czasem jakieś pojedyncze pełzacze; nocą kilku z was strzeże reszty, za dnia wszyscy zajmujecie się wspólnym marznięciem. </b><br />
<p>Arndros milczał. Ale on zwykle albo milczał, albo mówił bardzo mało. Zgadzał się ze starcem, lecz takie życie nigdy mu nie przeszkadzało. Mając określony cel z dnia na dzień – opiekować się rodziną, chronić ich, polować dla nich – człowiek nie myślał o smokach, zabawie w odkrywanie nieznanego, badanie bestii, które pierwszą lepszą okazję wykorzystałyby, żeby się nim pożywić. Tym zajmowali się prawdziwi zapaleńcy, samotne dziwaki bądź idioci. Nie czuł się żadnym z nich.<br />
<p><b>– Tak wygląda życie w tych czasach, chłopcze. A wystarczy trochę pochodzić po tym świecie, żeby to wiedzieć. </b><br />
<p><b>– Pochodzić po świecie?</b> – spytał z niedowierzaniem. Trudno było mu wyobrazić sobie tego niewielkiego mężczyznę broniącego się przed zwykłym wilkiem, a mimo to stał przed nim cały, zdrowy i bardzo żywy.<br />
<p><b>– Nigdy się nie ukrywałem, obserwowałem, szukałem... Widzę więcej, dzięki czemu wiem więcej. Świat jest tajemniczą krainą, która skrywa wiele skarbów. Wystarczy po nie sięgać. Oczywiście duża część z nich pokryta jest trucizną, ale jeśli człowiek posiada odpowiedni hart ducha i olbrzymią ilość szczęścia...</b><br />
<p>Wkroczyli do maleńkiej – w porównaniu ze smoczą grotą – jaskini śnieżnej, która każdego wprawiłaby w osłupienie. Ścianę i sklepienie oblepiało wielkimi łatami coś, co rzucało pomarańczowe światło. Były to ogromne ilości gęsto zbitych, bardzo maleńkich igiełek i wypustek, na końcu których błyszczały kropelki fluorescencyjnej substancji. Na ścianach całość bardzo płasko pokrywała śnieg. Brzegi niektórych plam były wyschnięte i obumarłe, prawie niezauważalne w blasku tych nadal żywych. Na sklepieniu to coś ściskało się na mniejszych przestrzeniach, tworząc wypukłe owale, przypominające troszeczkę miseczki, przylepione do powierzchni dnem. Płyn gromadził się gęsto na krawędziach i bardzo cienką warstwą wewnątrz. Nie skapywał.<br />
<p>Trudno było oderwać od tego wzrok. Arndros podszedł do jednej z łat na ścianie, niesiony przez zwykłą ciekawość. Z bliska poczuł bardzo przyjemny, słodki zapach. Już wyciągał dłoń, żeby dotknąć tajemniczej substancji, kiedy ktoś chwycił go za ramię.<br />
<p><b>– Nie radzę</b> – ostrzegł starzec. Arndros zaklął w duchu na swoją lekkomyślność. <b>– To bardzo paskudna substancja, tworzona przez te małe potworki trochę w samoobronie, a trochę dla zwabienia pożywienia. Tak, pożywienia. Wszystko chce żyć, a te wypustki są bardzo wartościowym pożywieniem dla mniejszych i większych zwierzątek. Same zaś żywią się tym, co chciałoby się żywić nimi. Dodaj do tego zapach i smak samej mazi, a zobaczysz jak ładnie to wszystko działa. Przyjrzyj się dokładniej. </b>– Mężczyzna puścił go i dał trochę czasu. W niektórych miejscach lep pokrywały pojedyncze bądź grupowe ofiary tego śmiertelnie niewinnego stworzenia. Łupinki białych i szarych skorupek bezkręgowców, niewielkie kosteczki, a nawet na wpół dopiero strawione ciałka.<br />
<p><b>– Spójrz teraz... </b>– Starzec dotknął substancji kawałkiem zbitego śniegu i przesunął, by ją zebrać. Kiedy odsunął śnieg od ściany, stworzenie wysłało jakiś impuls z środka uszkodzonej części. Wypustki skurczyły się i rozszerzyły na powrót falą, jakby przekazywały sobie nawzajem polecenie. Arndros instynktownie odsunął się od ściany. Rana została błyskawicznie zalepiona. Jakby tego było mało, śnieg w dłoni starca zaczął się roztapiać. Woda skapywała po jego skórze, nie czyniąc żadnej szkody. Przysunął dłoń do buzi i skosztował. Nic się nie wydarzyło.<br />
<p><b>– A trucizna?</b> – spytał niecierpliwie obserwator tego przedstawienia, kiedy starzec uśmiechnął się tylko niczego nie tłumacząc.<br />
<p><b>– W kontakcie ze śniegiem przestaje być trucizną. Nie mam pojęcia w jaki sposób, ale tak się dzieje. A kiedy woda dotknie martwych...</b> – Chlapnął na brzeg jednej z łat i nakazał gestem znaczne odsunięcie się od ściany. Sam też odszedł kilka kroków. <b>– Ostrożności nigdy za wiele. </b><br />
<p>Początkowo nic się nie wydarzyło. Jednak wprawne oko mogło zaobserwować, jak "martwe" wypustki w jakiś sposób wystrzeliwują maleńki strumyczek pochłoniętej wody i na powrót tracą zainteresowanie całą sytuacją. Po chwili tuż pod nimi, na odległości kilkunastu cali od ściany, wybuchła burza, zamknięta w kuli. Błyskawice szalały w najlepsze, rozświetlając jaskinię paletą barw, jakie trudno było sobie w normalnych warunkach wyobrazić. Bańka wirowała w powietrzu przez jakiś czas, by potem łagodnie zacząć sunąć w dół. W pewnym momencie jednak jej tor lotu się zmienił – nadal spadała, ale poczęła jednocześnie przybliżać się do Arndrosa, który stał bliżej niż starzec. Kiedy ten zrobił kilka kroków w tył, kula spadła i rozpłynęła się w śniegu. Światło zniknęło. Starzec się śmiał.<br />
<p><b>– Co cię tak bawi? </b>– obruszył się tamten, poirytowany. <b>– Dlaczego to zbliżało się do mnie?</b><br />
<p><b>– Jesteś ciepły. Najprawdopodobniej nic by ci się nie stało, tak jak naszej małej smoczycy. </b><br />
<p><b>– Najprawdopodobniej?</b><br />
<p><b>– Wolałem nigdy nie sprawdzać. Rozumiesz, szczęście to nie wszystko. Ale może skończmy już tę zabawę. Przybyłeś tutaj po inne informacje.</b><br />
<p>Była to prawda. Już na wstępie pytał o swoich znajomych, jednak później to wszystko tak go oszołomiło... Nie wierzył własnym myślom. Nigdy nie ruszał się sam poza granice swojego domu, polował zawsze w grupie – tak było trzeba, trójka mężczyzn, nie mniej, nie więcej. Niewielkie miał pojęcie o świecie, w którym przyszło mu żyć. I w żaden sposób mu to nie przeszkadzało. Im mniej człowiek wiedział, tym szczęśliwsze życie wiódł – tak uważał. A teraz? Teraz wszystko się zmieniło. Za punkt honoru ustanowił sobie odnalezienie przyjaciół. I już na wstępie tak trudno, tak bardzo trudno było uniknąć napływu nowej wiedzy...<br />
<p><b>– Byli tu </b>– rzucił krótko starzec. <b>– Obie grupy. Były tu, ale poszły w złą stronę. Zresztą, i tak by tam nie dotarły pieszo. Lodowe miasto znajduje się setki godzin stąd na południe. </b><br />
<br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Dochodziło popołudnie, kiedy Jokarl wezwał Hagrana do siebie. Trudno o zachowanie, a przynajmniej przetrzymanie tajemnicy w tak małej społeczności – było ich nieco ponad dwadzieścioro, licząc z dziećmi. Szczególnie, że biedna Loedia umarła po wielu dniach męki.<br />
<p>To był ciężki czas. Gdyby tylko mógł, dawno już podążałby śladem przyjaciela. Powinien ruszyć od razu, ale nie wziął jego słów na poważnie, za co się w tej chwili katował. Zapomniał chyba z kim ma do czynienia. Znał Arndrosa, czasem tylko miał nadzieję, że się myli. Podejrzewał, że daleko nie zajdzie, bo zatęskni za rodziną, zrozumie jakie głupstwo popełnia i wróci. Puszczanie się samotnie w tą białą nieskończoność na zewnątrz to jak pchanie głowy w paszczę głodnej bestii. Ale sytuacja okazała się gorsza, niż myślał.<br />
<p>Jego przyjaciel nie był lekkomyślny – jeśli zdecydował się na taki krok, musiał to dobrze przemyśleć. Nie da się pożreć i wróci, choćby miał wykopać dziurę w zaświatach. Zawsze był uparty, łatwo wyrabiał sobie zdanie o danej osobie bądź sytuacji i trzymał się go potem kurczowo do samego końca, działając w zgodzie ze sobą. Był to typ człowieka, który nigdy się nie zmieniał, w żaden możliwy sposób.<br />
<p><b>– Gdzie on jest?</b> – rzucił na przywitanie Jokarl, obserwując Hagrana swoimi lekko zmrużonymi, szarymi oczami. Czekał pośród wielu rozłożonych na lodzie skór – pokrywały grubo całą posadzkę. Ilość takich trofeum od zawsze była równoznaczna z renomą mężczyzny w społeczeństwie. Jokarl nie był dobry w polowaniu, lecz od lat miał ucho wyczulone na wszelkie plotki, intrygi oraz nieodpowiednie słowa rzucane w nieodpowiednim miejscu. Jeszcze zanim odłączyli się od społeczności bardzo dobrze wiedział co z tymi informacjami robić. Podarek czy też haracz, co za różnica. Ważne, iż zdobywał skóry, a inni udawali, że nie wiedzą jak. Hagran różnił się od nich tym, że zamiast udawać, nie zwracał na to większej uwagi. Serce owej różnicy tkwiło w fakcie, że jeśli już przyszło mu uwagę zwrócić – robił to bez problemu.<br />
<p><b>– Potrzebuję co najmniej dwóch pomocników, żeby odpowiednio przygotować i przenieść ciało... </b><br />
<p><b>– Hagran, nie psuj mi humoru, proszę. Mów, co zamierza.</b><br />
<p><b>– ...sądzę, że nie będę musiał nikogo o to błagać, w końcu wszyscy się bardzo dobrze znamy </b>– kontynuował Hagran nieporuszony. Nie zrobił ani jednego kroku naprzód. Stał w wejściu, patrząc na siedzącego sobie wygodnie mężczyznę – dumnego mężczyznę, który w jego oczach wyglądał całkiem śmiesznie: brak dłuższych wąsów i brody, a cera bardziej blada od niejednej kobiety, które bardzo rzadko opuszczały wykopane w śniegu osady. W lewym uchu tkwił wbity jeden z maleńkich kawałków ciepłodajnego kryształu. Na szyi naszyjnik z nich, a białe ubranie poplamione miejscami krwią. Mężczyźni nosili takie rzeczy, jeśli chcieli wyglądać poważnie, jednak na nim to wszystko wyglądało niesamowicie wręcz sztucznie. Jokarl nie był dobrym aktorem, jeśli już się go znało.<br />
<p><b>– Nie baw się ze mną, co?</b> – odparł nieco spokojniej, wstając. <b>– Skieruj może ten swój gadzi język w inną stronę. My to znaleźliśmy, pamiętasz? </b>– Rozłożył ręce i odwrócił się do rozmówcy plecami, spoglądając z zachwytem na ściany oraz sklepienie.<b> – Ty, ja, Kelo. Jesteśmy wszystkiemu tak samo winni.</b><br />
<p><b>– Nigdy nie zabiłbym żadnego z przyjaciół </b>– odparł natychmiast Hagran, nie spuszczając wzroku z tyłu głowy mężczyzny, który wciąż obserwował coś pod sufitem. Zapadła cisza, którą przerwał jego krótki śmiech, sztuczny jak wszystko inne.<br />
<p><b>– Nie zapominasz się? Ktoś mógłby to odebrać jako coś osobistego: obrazę, może zarzut... Groźbę?</b> – Tym razem to Hagran nie wytrzymał i parsknął śmiechem, tyle że jak najbardziej szczerze.<br />
<p><b>– To zabawne, że tak to widzisz. Groźbę? Zarzut? A kim jesteś, żebym pałał do ciebie taką nienawiścią? </b>– Odczekał chwilę, ale serce zaczęło mu już bić szybciej. Podszedł do Jokarla i złapał go za ramię, odwracając w swoją stronę niczym marionetkę, mimo iż ten próbował się wyrwać. Hagran był tylko trochę starszy, ale budową ciała oraz siłą znacznie przewyższał współrozmówcę. <b>– Straciliśmy sześciu mężczyzn, w tym właśnie Kelo. Do tego dwie kobiety zmarły w bolesnych gorączkach, obie nosiły dzieci naszym przyjaciołom. Odkąd tutaj przyszliśmy, przestaliśmy się rozwijać! A co robi nasz samozwańczy przywódca, zamiast szukać przyczyny? Nic. Siedzi w swojej dziurze i zastanawia się w jaki sposób może mu zaszkodzić bohater, jeśli wróci chociażby z jednym zaginionym.</b><br />
<p><b>– Zostaw mnie, albo pożałujesz...</b><br />
<p><b>– Tak łatwo cię rozgryźć, Jokarlu – powiedział Hagran z pogardą, puszczając jego ramię. </b><br />
<p><b>– Żaden z was nie chciał podjąć się tego, co ja wziąłem na siebie!</b> – Mężczyzna wyciągnął prawicę i palec wskazujący skierował prosto w pierś drugiego, jakby wytykał mu błędy. <b>– Ani ty, ani ten twój bohater nie zajęliście się nimi wszystkimi, choć mieliście do tego takie same prawa jak ja. A teraz co? Podważacie mój autorytet za każdym razem, kiedy coś da wam ku temu okazję! To żałosne, nie sądzisz? </b>– Poprawił odruchowo ubiór i odszedł na bok, zdenerwowany.<br />
<p><b>– Żałosny jest fakt, że chcesz, abyśmy z tobą rywalizowali. Ludzie sami wiedzą, czego słuchać. Co jest prawdą. Widzą, obserwują. A w świetle władzy na jaw wychodzi wiele cieni...</b><br />
<p><b>– Co masz na myśli? </b>– Podszedł do niego gwałtownie i widać było, jak blada skóra na jego twarzy czerwienieje jeszcze bardziej niż minutę temu.<br />
<p><b>– Naprawdę nie wiesz? </b>– odparł Hagran, również zbliżając się o krok do swojego przywódcy.<b> – Berdag był mi obcy, ciebie znałem – wtedy bardzo dobrze. Dlatego nic nie mówiłem. Uważałem, że takie są reguły tej gry, walka o pozycję, o renomę, chociaż zadziwiło mnie, że to ty chcesz walczyć w taki sposób. Ale mi nigdy na tym nie zależało, więc po co niby miałbym się wtrącać? Teraz się sobą brzydzę, rozumiesz? Brzydzę, ponieważ on byłby czystym przywódcą. Czystym</b> – podkreślił, spoglądając na krwawy kolor futra Jokarla z obrzydzeniem.<br />
<p>Odwrócił się, żeby opuścić pomieszczenie i zająć się tym, co obiecał przyjacielowi. Nie było mu to jednak dane. Zagrodził mu drogę jeden z osiłków przywódczych. Określano tak dyskretnie grupkę kilku dobrze umięśnionych nieszczęśników, którzy biegali jak najbliżej Jokarla, usługując mu czy to z chęci posiadania w przyszłości licznych przywilejów,gdyż sami do rządzenia się nie nadawali, czy też byli czymś szantażowani i nie chcieli skończyć sielanki, jaką ich wszystkowidzący władca im zapewniał.<br />
<p>Był większy i silniejszy, do tego posiadał lodową klingę, wzmacnianą kamieniem.<br />
<p><b>– Mogłem się tego spodziewać </b>– powiedział tylko Hagran i odwrócił się na powrót do swojego dawnego przyjaciela. <b>– Zawsze potrafiłeś jednać sobie ludzi. Ja sam za późno zobaczyłem jakim kosztem. Co teraz zrobisz z nimi wszystkimi?</b><br />
<p><b>– Z kim? Ty jeden robisz kłopoty </b>– odparł Jokarl już w zupełności spokojny i opanowany. Jego humor się nawet nieco poprawił.<b> – Reszta nadal gra, jak to mówisz. Oboje wiemy, co stanie się z Arndrosem w najbliższym czasie. Nawet jeśli będzie miał szczęście – wykończy go mróz. </b><br />
<p><b>– Nigdy go nie znałeś.</b><br />
<p><b>– To był twój druh, nie mój. Znajdź dzieciaki.</b> – Drugie zdanie skierowane było do dryblasa, który w mig zniknął z pomieszczenia. Za wejściem stał kolejny, ale nawet nie spojrzał do środka.<b> – Opowiem ci coś. Mi też zdarza się słuchać i obserwować i niektóre opowieści bywają ciekawe. Był kiedyś pewien "staruszek", który nie pozwalał dzieciom bawić się z mamusią, cały czas się przy niej kręcił pod nieobecność taty. Biedaczce bardzo szybko się pogarszało. Pewnego dnia, och, jaka strata!, zmarła, a ojciec zniknął bez pożegnania. Ostatnim, który z nim rozmawiał, i nie była to spokojna rozmowa, był ów staruszek... Domyślasz się może, co będzie dalej?</b><br />
<div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/ii-starcie.html" title="II Starcie"><span id="lpop">II</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/02/iv-kamstwa.html" title="IV Kłamstwa"><span id="rpop">IV</span></a></div>Mały Wilczekhttp://www.blogger.com/profile/09526447306789326538noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-88797275115070511572014-01-06T01:06:00.001+01:002015-12-07T14:04:37.503+01:00II Starcie <div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/i-nowy-dzien.html" title="I Nowy Dzień"><span id="lpop">I</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/iii-staruszek.html" title="III Staruszek"><span id="rpop">III</span></a></div><p><b>– STAĆ!</b> – zagrzmiał potężnie kamienny golem, wyglądający bardziej jak zlepek kruchych głazów niż żywa istota. Głazy owe pokrywały liczne wyżłobienia, zza których biło przygaszone, czerwonozłote światło. Najwięcej na dłoniach i stopach istoty, przez co całość w każdej chwili mogła rozpaść się na kawałki. Ciężki napierśnik był chyba zintegrowaną częścią jej ciała, gdyż nosił ślady identycznych pęknięć. Po prawej stronie ozdobne kolce na ramieniu były ukruszone, z lewej ostał się tylko jeden, jakimś trafem nienaruszony.<br />
<p>Olbrzym stał w pozycji reprezentującej gotowość na uskok przed nagłym atakiem. Jego dłoń oplatał łańcuch ze zwisającą na samym końcu kolczastą kulą, która kołysała się pod wpływem gwałtownych ruchów właściciela. Przed nim znajdowało się urwisko, z którego można było obserwować krew planety – rzekę ognia, magmę. Tuż przed krawędzią kuliła się pod wpływem jego ryku bezoka bestia. Jej ciało było wydłużone niczym u węża, zakończone nie tyle łbem, co po prostu otworem – niezamykalnym, wiecznie głodnym – z trzema malejącymi pierścieniami niewielkich igiełek, poruszających się bezustannie w górę i w dół jak kowadełka. Ta paszcza zdolna była przerobić na papkę najtwardsze tworzyło. W samym jej środku znajdowało się "gardło", z którego dochodził odgłos cichego, syczącego ostrzeżenia. W miejscu, gdzie każdy spodziewałby się ujrzeć ogon, stwór miał drugi łeb, identyczny, jeśli nie większy od poprzedniego. Na całym ciele w nieregularny sposób rozmieszczone było jeszcze wiele innych, różnej wielkości otworów z ostrymi zębiskami – pewnego rodzaju paszczy bestii. Całość poruszała się na trzech parach komicznie maleńkich wypustek po środku cielska, o dziwo zdolnych utrzymać cały ten ciężar i jeszcze go napędzać.<br />
<p><b>– MASZ SIĘ PODDAĆ!</b> – huknął wielkolud z całych sił, machnąwszy ostrzegająco bronią, kiedy tylko wąż podniósł swoje łby, gotowy do dalszego straszenia ofiary. Kula go nie dosięgła. Jednak poczwara mimo to odskoczyła zręcznie w bok, a jej syk przerodził się w głośniejszy bulgot. Wtem z środka jednego z otworów zaczęła obficie wylewać się i ściekać na piach gęsta, zielona maź. Jak na wydzielinę paskudnego stwora przystało – po kontakcie z ziemią od razu zaczęła skwierczeć i dymić, a w powietrzu rozniósł się okropny odór. Przyssawki przeniosły stworzenie kilka kroków wstecz, jakby chciało rozpędzić się do ataku, lecz nagle przystanęło i zwróciło swoje łby w górę. Echo krzyku golema zaczęło odbijać się od nierównych ścian tej podziemnej pieczary, piąć w górę i nabierać mocy. Szybko dało się odczuć niebezpieczeństwo, jakie ze sobą niosły wibracje, które opanowały tą suchą przestrzeń.<br />
<p>Długo trwało, zanim zapadła głęboka cisza. Z ciemności sklepienia spadło kilka pokaźnej wielkości odłamków i zniknęło pod taflą płynnego ognia, tworząc fontannę, której żaden z przeciwników nie mógł zobaczyć. Do czasu, kiedy wibracje ustały, a wąż zaczął ponownie się nim interesować, olbrzym zdążył cofnąć się o kilka kroków w stronę niewielkiej, zacienionej jamy, mając nadzieję, że stwór da sobie spokój. Nie miał ochoty po raz tysięczny przekonywać się o utracie swojej autorytatywnej pozycji w naturze. Za długo przebywał w tym świecie, uwięziony pod ziemią. O wiele za długo. Był tym wszystkim bardzo zmęczony, z każdym rokiem, miesiącem, dniem tracił siły coraz bardziej, coraz szybciej. Do tego ciało go zawodziło. Zaczynał się rozpadać, dosłownie. Oczekiwał swojego rychłego końca, ale nie zamierzał nakarmić sobą żadnego z tych ohydnych wszystkożerców. Póki ogień się w nim tli – będzie starał się przetrwać.<br />
<p>Kiedy usłyszał syk powyżej poziomu uszu, było już za późno. Zanim dosięgnęła go porcja żrącej wydzieliny, zdążył jedynie osłonić się lewa ręką i z całych sił wyprowadzić drugą cios na ślepo. Łańcuch zadzwonił. Bijak trafił w monstrualnego robaka, przecinając twardy pancerz niczym nóż przecina pergamin. Jeden z kolców zahaczył o niewielki otwór z zębiskami, wyrywając spory kawał mięsa, czemu towarzyszył żałosny wrzask bestii. Z rany natychmiast wytrysnęła czarna posoka, plamiąc broń i kamienie, do których przyczepił się stwór. Ten zaś pognał niezdarnie w górę, by schować się w jakiejś wyrwie. Zostawiał za sobą krwawe ślady, chlapiąc nimi również na olbrzyma.<br />
<p>Ten jednak miał większe problemy. Kwas rozprysnął się na całej niemal powierzchni jego ręki oraz torsu, rozpuszczając żywcem ciało – może i kamienne, ale jak najbardziej jego własne, prawdziwe, czujące. Jakby tego było mało pierwszy wąż rzucił się na swoją zdobycz i przyczepił jej zdrowego ramienia, zaraz po zwęszeniu towarzystwa kogoś trzeciego. Ten gatunek – zresztą jak każdy inny w tym dzikim świecie – bardzo dbał o to, by nikt mu nie odbierał jego własnej zdobyczy.<br />
<p>Jego zębiska doskonale nadawały się do kruszenia najtwardszych substancji, co wcale nie pomagało w tym momencie golemowi. Cofnął się kilka kroków w stronę pieczary, zatoczył i szarpnął ciałem gwałtownie, odruchowo puszczając swą broń, ale bestia chwyciła solidnie i nie dała się strącić. Łańcuch poleciał za kulą, która uderzyła w ścianę i ukruszyła nieznacznie jej część. Ogniwo tuż przy bijaku zaczepiło się o jakąś nierówność, zatrzymując go w powietrzu.<br />
<p>Drugi łeb stworzenia szukał już okazji do uchwycenia się w dogodnym miejscu, przez co całe jego cielsko wierciło się i targało tuż przy twarzy olbrzyma. Kiedy ten próbował je odepchnąć, został skutecznie do tego zniechęcony przez zęby, które znajdowały się niemal wszędzie. Natura potrafi sięgać po bardzo ciekawe w swej prostocie rozwiązania – stwarza zwierzę, które może uchodzić za żywą maszynkę do mięsa, potrafiącą z łatwością wwiercać się tak w swe ofiary jak i twardą powierzchnię, tylko dlatego, że wyewoluowało właśnie tam, w piekielnych warunkach.<br />
<p>Kolos ryknął przeciągle, rzucając się desperacko na ścianę, żeby przygnieść pasożyta swoim ciężarem. Ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że stwór zwolnił uścisk. Poruszył się jeszcze spazmatycznie, przyciśnięty do kamienia i runął, bezwładnie już, na ziemię, kiedy golem zrobił kilka kroków w tył. Kolczasta kula przeszła prawie na wylot. Tkwiła tak wbita głęboko w ciało bezgłowego węża, podczas gdy golem odzyskiwał panowanie nad zmysłami. Dopiero w tej chwili zauważył, że wzrok przesłoniły mu białe plamy, a w uszach rozbrzmiewa już tylko szum przepływającej przez tętnice krwi.<br />
<p>Tak, krwi. Posiadał krew. Posiadał jej coraz mniej, ponieważ wyciekała obficie z prawego ramienia – złotobrunatna, gorąca substancja, zalewająca teraz całą rękę oraz napierśnik, kapiąca na ziemię. Z drugiej kończyny nic nie ciekło. Nie było również widać już żadnych pęknięć, ponieważ całość została zasklepiona przez bulgocący płyn. Nie czuł bólu, niewiele widział, niewiele słyszał. Kiedy uderzył o ziemię, nie zauważył nawet, że się przewrócił. Dostrzegł tylko jakiś ruch i stracił świadomość.<br />
<p>Sklepienie groty runęło, zakopując Giganta oraz jego niedawnego przeciwnika pod stertą ciężkich głazów. Kurz wzbił się w powietrze, podkreślając tylko ciszę, jaka później zapadła. Ciszę martwą i długotrwałą. Wieczną, można by rzec.</p><br />
<p><hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Setki lat później na powierzchni zamarzniętej planety, Arndros przemierzał bezkres śnieżnego krajobrazu. Wiatr gnał silnie w przeciwną stronę, więc nie było to łatwe zadanie. Obmywał go suchymi, ostrymi ziarenkami tego lodowego piasku i zasypywał ślady natychmiast po ich pojawieniu się, więc gdyby chciał zawrócić, mógłby zgubić drogę powrotną do domu. Martwiło go to od wielu godzin.<br />
<p>Kiedy zobaczył ją tam leżącą bez tchu, taką spokojną, piękną, kiedy dostrzegł tą łagodność, niemal ulgę na twarzy, podziękował bogom, że to już koniec. Że Loedia nie musi już cierpieć, że sam nie musi już na to patrzeć. Żałował jedynie, że jego dziecko odpowiedziało za nich wszystkich. Zapłaciło za to, że odłączyli się od grupy, posłuchali Jokarla, zawierzyli jego wielkim planom i poszli na ślepo szukać nowego domu, za przewodnika mając jedynie nadzieję i naiwność, że plotki o kryształach w pobliżu są prawdziwe.<br />
<p>Tak, znaleźli je. Znaleźli tyle, o ilu słyszeli. Byli pod wrażeniem, ale co z tego, skoro cieszyć im się przyszło tak krótko? Szybko spostrzegli, że dający ciepło kruszec jest zbyt drobny, że pozwala jedynie oświetlić korytarze i groty, że nie topi nawet śniegu, w którym tkwi. Jedyny większy odłamek przymocowany był do swego rodzaju studzienki i pozwalał im pić chłodną wodę, zamiast jedzenia zimnego śniegu. Tyle mieli, tyle zyskali.<br />
<p>Poprzedni mieszkańcy musieli wszystko zabrać ze sobą. Jednak dlaczego opuścili to miejsce? Jakiś powód musiał istnieć, a oni ani na moment się nad nim nie zastanawiali, ogarnięci wizją nowego przywódcy. Głupcy. Jak wielce przyszło im zapłacić. Jemu i Kelo, który w tej chwili nawet nie wiedział o odejściu swojej Malji.<br />
<p>Ale teraz to już nieważne. Musiał odnaleźć ich wszystkich – tych, którzy opuścili dom, swoje rodziny, przyjaciół, swoje dzieci, by szukać większych kryształów, by ratować osadę. Wspomóc ich, jak tylko będzie potrafił i doprowadzić do domu. Potrzebni byli wszystkim mieszkańcom.<br />
<p>Tam Hagran wszystkim się zajmie, nie pozwoli już umrzeć nikomu innemu, znał przyjaciela, w tej chwili zapewne już zaczął działać. On sam musiał skupić się na swoim zadaniu. Martwił się, czy odnajdzie drogę powrotną, czy wróci do dzieci. Uciekł bez pożegnania, tłumacząc się przed sobą, że nie spotkał ich po drodze. Tak naprawdę bał się tego. Zachował się jak tchórz, uciekając przed prawdą, jaką miał im przekazać. Obarczył wszystkim przyjaciela, ale wierzył, że ten go zrozumie, bo wie, co to strata. Wierzył, że uda mu się zadośćuczynić temu wszystkiemu – temu, że jej nie pomógł. Wrócić jako bohater, nie zbieg. Wierzył, że wróci. Miał nadzieję. To była jego walka, jego starcie. O wolność, o życie. Bez tego nie wiedziałby co dalej. Jak spojrzeć w oczy synom.<br />
<p>Zajęty myślami i oślepiony wirującym mu przed oczyma śniegiem omal nie runął w dziesięciometrową przepaść, która się przed nim rozpostarła. Na prawo od niego mógł ją spokojnie przekroczyć, bo zataczała tam koło. Z lewej ciągnęła się do samego chyba horyzontu. Przynajmniej tak myślał, bo warunki nie pozwalały mu być pewnym. Kiedy zajrzał w dół, zauważył, że wiatr usypał już niemały kopiec śniegu po przeciwnej stronie brzegu koryta, drugą zostawiając nienaruszoną. Przesłaniając oczy, wychylił się tyle, na ile pozwoliła mu ostrożność. Tam, gdzie kończyło się urwisko, zauważył grotę. Niewiele mu było potrzeba.<br />
<p><b>– Jest tam kto?! </b>– zawołał z całych swoich sił, próbując przekrzyczeć wiatr. Wiedział, że jeśli odpowiednio pokieruje głosem, to dotrze on do groty. <b>– Tarnonie! Kelo! To ja, Arndros! Odezwijcie się! </b>– Był pewien, że albo ktoś z grupy tam jest, albo był. Mieli sprawdzać każde takie miejsce, choć wiązało się to z ogromnym ryzykiem. Można było w nich znaleźć nie tylko ludzi, którzy szukali tego samego, co on. Chowało się w nich za dnia wszystko, co chodziło po tej planecie.<br />
<p>Nic mu nie odpowiedziało. Nie znaczyło to jednak dla niego, że powinien się poddawać. Musiał znaleźć jakiekolwiek ślady, wszystko, co mu może powiedzieć, dokąd iść, czego szukać. Znajdował się tam sam, pośrodku białej przestrzeni, pod sobą mając wejście do groty, gdzie z całą pewnością nie dochodziło tyle wiatru. Wiadomym było, co postanowi. Rozejrzał się, trzymając kołnierz płaszcza i pęk swoich włosów tak, by wiatr nie wlatywał mu pod ubranie. Szukał wzrokiem zejścia, ale wyglądało na to, że będzie musiał przejść brzegiem urwiska sporo drogi, zanim na jakieś trafi. Nie chciał ryzykować upadku.<br />
<p><b>– Spróbuj z drugiej strony!</b> – usłyszał po przebyciu kilku kroków. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył niskiego, otulonego szarawym, grubym materiałem mężczyznę. Był niemal łysy, starszy od Arndrosa co najmniej dwukrotnie. W ręku trzymał kawałek czarnego tworzywa, którym podpierał swoją przygarbioną sylwetkę. Przypominał narzędzia, które były tak rzadkie, a których on i jego przyjaciele używali do polowania oraz kopania w śniegu, jeśli przychodziła taka potrzeba – sam miał nóż ukryty pod płaszczem, przekazany mu przez ojca. Były wykonane z kamienia, na który można było czasem trafić daleko na południe, gdzie śnieg miał tylko kilkanaście, a czasem nawet kilka metrów grubości. On sam nie widział tych miejsc, ale słyszał opowieści o nich. Podobno gdyby dojść jeszcze dalej, można znaleźć Czerwoną Ziemię – miejsce bez bieli, bez lodu, ciepłe i porośnięte dziwnym stworzeniami!<br />
<p><b>– Od tamtej strony będzie znacznie bliżej! </b>– krzyknął starzec, wskazując żywo za siebie kciukiem ponad głową. <b>– Tylko się nie przestrasz! </b><br />
<p><b>– Czekaj! Kim jesteś, jest tam ktoś jeszcze?! </b>– zawołał do niego Arndros, ale było już za późno. Starzec zniknął w grocie i ani myślał ponownie wychodzić na zewnątrz. Ruszył więc jak najszybciej w stronę przeciwną niż poprzednio i po kilku minutach trafił na lustrzane odbicie tamtego urwiska. Tutaj również znajdował się otwór w lodowej ścianie. Z tej jednak strony mógł w łatwy sposób zejść przy samej krawędzi do dna koryta i spokojnie wejść do ciemnego tunelu. To było aż zbyt proste.<br />
<p>Kiedy był już w środku nie widział wylotu po drugiej stronie. Widział tylko ciemne przejście do dalszej części jaskini. Tam zaś nie widział już nic, ponieważ przez ostatnie godziny oglądał tylko jasną biel śniegu i w tych warunkach jego oczy nie były zdatne do niczego.<br />
<p><b>– Jesteś tutaj?</b> – rzucił ostrożnie wiedząc, że w takich przestrzeniach trzeba panować nad głosem. Nie chciał skończyć pod ostrzałem lodowych sopli czy przysypany toną śniegu. Jego głos zabrzmiał mimo to lekkim echem, sugerując, że grota była pokaźnych rozmiarów. Nie bał się jednak niebezpieczeństwa ze strony groźnych istot – skoro byli ludzie, teren był bezpieczny. Mimo wszystko musiał być uważny. Po przejściu kilku kroków zamknął więc oczy i odczekał chwilę, masując powieki palcami.<br />
<p>Kiedy je otworzył kilka metrów na prawo pod sklepieniem zobaczył kulę bardzo dziwnego światła. Wyglądała, jakby przezroczysta bańka trzymała w środku bardzo żywotne błyskawice w wielu kolorach – białe, niebieskie, fioletowe, czerwone, żółte, a nawet zielone. Sprawiała wręcz niesamowite wrażenie nie tylko swoją niezwykłością, a rzadkością niektórych barw. Arndros nie wiedział w pierwszej chwili jak zareagować. Stał więc w miejscu, rozdarty między zachwytem, zaciekawieniem i strachem.<br />
<p>Kula rzucała bardzo niewiele światła na sklepienie i nie była do niego w żaden sposób przymocowana. Po prostu wisiała w powietrzu. Błyskawice kotłowały się w środku, wirowały na wszystkie strony, prowadziły zaciętą walkę o wydostanie się na zewnątrz. W pewnej chwili ta osobliwa sfera zaczęła powolną podróż w dół, a Arndros wlepiał w nią wzrok jak zahipnotyzowany. Podróż trwała niesłychanie długo, a on wykonał tylko jeden krok w tył – jednak ostrożność zwyciężyła, choć nie było to zwycięstwo, którym można by się chwalić.<br />
<p>Wstrzymał oddech, choć nie był tego świadomy. Zapadła niesłychana cisza, nawet zawodzenie wiatru z zewnątrz ustało. W tym milczeniu światło oświetliło ogromny, gadzi łeb, żółte ślepia, błękitne łuski, dwa potężne rogi i wielkie nozdrza, z których wydobywały się obłoki pary wodnej. Kula uderzyła w czoło smoka i światło rozpłynęło się po całym jego cielsku, rozświetlając je i otoczenie. Stał skulony w wielkiej grocie, obserwując zachowanie zuchwałego gościa, którego serce odgrywało właśnie morderczy marsz.<br />
<p>Olbrzymia bestia. Łeb większy niż wejście do groty, każda łuska wielkości całego tułowia mężczyzny, ogon schowany gdzieś w dalszej części pomieszczenia, grzbiet porośnięty dwoma rzędami rogów, każdy mogący służyć za niebezpieczną broń, szyja tworząca imponujący łuk, ostre pazury i kły w lekko uchylonej paszczy... Oraz skrzydła. Złożone po obu stronach tułowia, niesamowite, wspaniałe, promieniujące przygaszonym, lecz dużo jaśniejszym od tego z magicznej kuli, światłem, mimo to bez niej niewidocznym.<br />
<p>Nie poruszył się, nie wydał żadnego dźwięku, obserwował. Czekał na jakikolwiek ruch Arndrosa. Patrzył na niego i analizował, rozumiał, wiedział. Czekał.<br />
<div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/i-nowy-dzien.html" title="I Nowy Dzień"><span id="lpop">I</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/iii-staruszek.html" title="III Staruszek"><span id="rpop">III</span></a></div>Mały Wilczekhttp://www.blogger.com/profile/09526447306789326538noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-46611498482277056842014-01-01T02:20:00.001+01:002015-12-07T14:04:37.494+01:00I Nowy Dzień<div class="rozdzialy"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2013/12/gigant_22.html" title="Gigant"><span id="lpop">P</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/ii-starcie.html" title="II Starcie"><span id="rpop">II</span></a></div><p>Słońce wychylało się powoli zza horyzontu, jakby nie do końca chciało patrzeć na białą kulę, którą niegdyś ogrzewało. Było blade i bardzo niewielkie, jego światło odbijało się jednak od śniegu z siłą niezwykle irytującą dla mieszkańców tego świata. Czerń, pomarańcz i żółć – kolory, które kojarzono ze wschodzącym księżycem, biel zaś tolerowano tylko przy jego świetle. Słońce było tutaj więc wrogiem, nie przyjacielem. Oślepiało, utrudniało rozpoznanie krajobrazu, sprawiało, że powietrze stawało się strasznie suche i trudne do wdychania. Jedno można było tylko słońcu zawdzięczać – zapewniało względną ochronę przed drapieżnikami w tych kilku godzinach doby.<br />
<p>Nikt nie miał tutaj pojęcia czym jest ogień błogosławionej w innych warunkach gwiazdy, a mimo to życie istniało. Nie było tak bogate jak kiedyś, ba, nie było nawet tamtego namiastką. Ale trwało. Rozwijało się, ewoluowało tak, by móc poradzić sobie w nowej erze – Epoce Wiecznych Mrozów. Udowodniło, że natura zawsze znajdzie sposób, aby powstać na nogi. Historia zatoczyła koło. Nieważne, co mówi się o doskonale dopasowanych i zharmonizowanych pierwiastkach, których najdrobniejsze nawet zakłócenie mogłoby doprowadzić do nieodwracalnej katastrofy. Życie zawsze przetrwa, zawsze znajdzie sposób.<br />
<p>Arndros był tego najlepszym przykładem – wysoki, dobrze zbudowany, dorosły mężczyzna, który kucał właśnie niemal na szczycie łagodnego wzniesienia, tyłem do wschodzącej gwiazdy. Gdyby ktoś obserwował teren z oddali, nie wiedząc o jego obecności, z całą pewnością niczego by nie zauważył. Był ciasno owinięty grubym futrem koloru takiego samego jak wszystko inne na tej planecie. Od przodu nie wyglądał wcale inaczej. Jego długie, białe włosy spadały luźno na to ciepłe ubranie, czasem sprawiając wrażenie, że to właśnie z nich jest ono stworzone.<br />
<p>Siedział w ciszy od wielu godzin, nie poruszając żadnym mięśniem. Wypatrywał wszelkich zmian w otoczeniu przed sobą, nasłuchiwał najmniejszego dźwięku. Wszystko mogło tutaj stanowić zagrożenie – w tym świecie każda istota była drapieżnikiem, wszystkie rywalizowały o pożywienie i ze śmiertelną wręcz zaciętością potrafiły o nie walczyć przeróżnymi sposobami. Nawet jeśli na takie nie wyglądały, zawsze trzeba było być ostrożnym. Problem w tym, że ciepło było tutaj swoistym magnesem, do którego wszystko ciągnęło. Jego źródło mogło znajdować się głęboko pod pokrywą śnieżną, a i tak było dostrzegalne w tej mroźnej krainie. Inna sprawa, że jakiekolwiek życie było rzadko spotykane, toteż większość nocy można było spać spokojnie.<br />
<p>Mężczyzna z bliska ostatecznie mógł przypominać martwe zwierze albo, miał nadzieję, bardzo dziwny kawałek zaspy, zanim jednak cokolwiek mogłoby dojść do takiego wniosku, on już by to coś zauważył i ostrzegł pozostałych. We względnie niedalekiej odległości od niego, w różnych miejscach znajdowało się jeszcze trzech podobnych Arndrosowi ludzi. Każdy zwrócony twarzą w innym kierunku, jednocześnie mając w zasięgu wzroku trzech pozostałych. W takich warunkach to, jak bardzo jest się czujnym i ostrożnym decydowało jak długo będzie się można chwalić tymi cechami. Niejednokrotnie zaś bardziej opłacało się dzielić nimi ze współtowarzyszami niż samotnie bawić w szkołę przetrwania. Po prostu trwało to nieco dłużej.<br />
<p>Kiedy mężczyzna dostrzegł kątem oka, że strażnik skierowany twarzą na wchód cofa się do swojego tunelu, on także wślizgnął się ostrożnie w niewielki otwór za sobą. Za dnia było bezpiecznie – planeta wtedy zasypiała. Ci, którzy pełnili nocną wartę na powierzchni mogli wreszcie odpocząć. Kolejna noc – na szczęście – bez zbędnych komplikacji. Nowa osada miała jednak pewne zalety.<br />
<p>Ześlizgując się w dół, Arndros rozprostował wreszcie nogi i odkleił od twarzy włosy tak swoje jak i zwierzęcia, do którego należało kiedyś futro. W krótkim czasie pokonał zjazd, po czym, jak zwykle, uderzył z wielką siłą w świeżo ułożoną zaspę białego puchu. Kiedy wstał i pozbył się śniegu z uszu oraz ust, usłyszał śmiechy dochodzące zza wielkiej lodowej kolumny po środku sali, łączącej ze sobą kilka korytarzy. Powinien się przyzwyczaić. Czasem mu się udawało pamiętać, jednak po tylu godzinach stanu wyostrzenia zmysłów, korzystają one z każdej okazji, by się tylko na chwilę wyłączyć.<br />
<p><b>– Denerwujcie starego ojca, denerwujcie, małe paskudy </b>– powiedział, kiedy już splunął po ran trzeci, pozbywając się smaku zamarzniętego żywiołu. Odgarnął włosy z czoła i przeczesał je palcami, po czym zaklął cicho pod nosem, kiedy nieużywane kości i mięśnie odmówiły przy powstaniu posłuszeństwa.<b> – Kiedyś to wy będziecie tam wypatrywać niewidzialnych bestii, których jeden kieł jest większy niż wasza dwójka razem wzięta.</b> – Przeszedł powoli kilka kroków w stronę kolumny i przystanął na sekundę, wstrzymując oddech. Pozwolił w ten sposób swoim uszom wyłapać najmniejszy hałas, jaki robili Kasnert z Grellem. Szczerze mówiąc wcale nie musiał tego robić, ponieważ ich śmiechy słychać było zapewne na drugim końcu każdego korytarza. Ale mógł też ich dzięki temu zaskoczyć.<br />
<p>Kiedy wychylił się, żeby złapać dwie małe kulki futra, tylko Grell odskoczył na czas. Kasnert okazał się zbyt wolny i przypłacił to sinym uściskiem ojca.<br />
<p><b>– Nie macie nic do roboty?</b> – spytał mężczyzna, biorąc syna na ręce. Grell stracił już zainteresowanie i zaczął rysować coś w śniegu. Byli bliźniakami, do tego identycznie ubranymi, ponieważ bardzo się przy tym upierali – choć, prawdę mówiąc, nie mieli zbytnio przy czym się upierać, ubrania wszędzie były podobne. Mieli po sześć lat i żywotności więcej niż można by zmieścić w tych małych, bladych ciałkach. Ciekawe, że nie podzieliła się ona na dwoje, a jeszcze tylko spotęgowała. Wszędzie ich było pełno i jakimś cudem zawsze znajdowali ten odpowiedni czas, żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu. I przeciwnie również, nawet częściej.<br />
<p><b>– Stary Hagran na nas ciągle wrzeszczy</b> – odparł złapany malec, wyjmując obgryzany kciuk z buzi <b>– i wszystkim tylko przeszkadzamy!</b><br />
<p><b>– To może czas przestać? Jesteście już dość dorośli, żeby zacząć zachowywać się jak na mężczyzn przystało. I co to w ogóle miało znaczyć „stary”? Hagran jest w moim wieku, trochę szacunku do opiekunów!</b> – Arndros ruszył w kierunku jednego z korytarzy, przerzucając syna przez ramię i drapiąc po plecach ku jego wielkiej uciesze. Wtem zobaczył mężczyznę, o którym rozmawiali. Stał tam spokojnie i pewnie nikt nie potrafiłby wyczytać z jego twarzy tyle, co Arndros. Te wieści nie mogły mu się spodobać.<br />
<p>Postawił chłopaka na ziemi, każąc mu zająć się czymś z bratem, a sam ruszył w kierunku przyjaciela z rosnącym niepokojem. Przydałaby mi się godzina snu, myślał, tylko godzina, później świat może się zawalić. To chyba nie tak wiele...<br />
<p><b>– Co z nią?</b> – spytał, mijając szczupłego mężczyznę z włosami jeszcze jaśniejszymi niż jego własne, ale za to krótszymi. Nie zatrzymał się ani na chwilę. Jego ciało dostało zastrzyku energii, mimo iż umysł starał się odsuwać od siebie najgorsze scenariusze, narzekając na zmęczenie.<br />
<p><b>– Nie jest dobrze </b>– odparł tylko Hagran, zrównując z nim krok. Nigdy nie był dobry w przekazywaniu złych wiadomości, ale po tym można było poznać, jak bardzo złe one są.<br />
<p><b>– Tarnon nie wróci, Kelo też, nie dotrą na czas...</b> – zaczął Arndros, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Otworzył i zamknął usta kilka razy, zanim ponownie się odezwał. <b>– Miałem z nimi pójść.</b><br />
<p><b>– Wiesz jakie są zasady, poza tym Loedia...</b><br />
<p><b>– Zasady! Znaleźliśmy to miejsce zaledwie parę księżyców temu, a on już myśli, że świat należy do niego!</b> – przerwał ostro przyjacielowi, wchodząc w światło setek malutkich kawałków cieplnego kryształu – minerału niezwykle cennego i poszukiwanego – które tkwiły w ścianach i na suficie tego swoistego placu.<b> – Popatrz na nie tylko! Mam je wszystkie pozdzierać ze ścian i zanieść do tej jej małej jamki, żeby mogła spokojnie urodzić? Czy pozwolić jej się tutaj męczyć i w końcu wyzionąć ducha? </b>– Swoim podniesionym głosem zwracał uwagę kobiet i dzieci, które z przestrachem albo zaciekawieniem oglądały się na nich. Podszedł prosto do wielkiej misy z kamienia, w środku której znajdowała się woda oraz największy z kryształów – a i tak nie większy od pięści Grella czy Kasnerta.<br />
<p><b>– Uspokój się, chcesz nas wszystkich zabić?</b> – Hagran złapał go za rękę i szarpnął mocno, ale Arndros wyrwał się i pomaszerował dalej.<b> – To i tak nic nie da, a przecież wiesz, jakie są delikatne! Wystarczy wstrząs, a każesz nam szukać nowego domu! </b><br />
<p>Mężczyzna zatrzymał się, nic nie mówiąc. Godzina, pomyślał, zamykając oczy i zaciskając pięści, tylko godzina. Celowo unikał myślenia o kobiecie, która miała mu urodzić trzecie dziecko. Kryształy były zbyt niewielkie, żeby można było przy nich na dłuższą chwilę choćby zdjąć ubranie, a co dopiero urodzić dziecko. Ten tutaj mógłby trochę pomóc, ale Hagran miał rację – to za mało. A w całości jest potrzebny, żeby mogli dalej roztapiać śnieg. Im mniejszy kryształ tym mniej ciepła daje, a ich ilość wcale nie kumuluje tego wszystkiego. Były to bardzo tajemnicze twory, ich moc była jak woda, która bez względu na ilość i kształt otworów, cały czas utrzymywała ten sam poziom.<br />
<p>Pierwszy i ostatni jak na razie poród Loedii był bardzo trudny w normalnych warunkach i trwał wiele godzin. Arndros próbował pocieszać się tym, że wtedy były to bliźniaki, jednak nie miał przecież żadnej pewności, co stanie się tym razem. Do rozwiązania zostało sporo czasu, jednak kobieta od jakiegoś tygodnia zaczęła tracić siły i obficie się pocić, mimo iż czasem była zimna jak lód. Nie było dobrze, a z każdą chwilą tylko się pogarszało. On zaś musiał nad sobą panować, po dziesięć godzin siedzieć na zewnątrz w bezruchu, a potem iść do niej i spać snem najlżejszym, jaki dane mu było kiedykolwiek wcześniej kosztować.<br />
<p>Trzyosobowa grupa mężczyzn wyruszyła na poszukiwanie cieplnych kryształów jeszcze zanim miała rodzić Malja – kobieta, która zmarła dwa księżyce wcześniej. Miesiąc później misję podjęły kolejne trzy osoby. Żadna z ekip jeszcze nie wróciła, nikt nie pojawił się choćby z wiadomościami. Sprawy miały się coraz gorzej.<br />
<p><b>– Co mam powiedzieć chłopakom? Przecież oni nawet nie wiedzą, w jakim stanie jest ich matka.</b><br />
<p><b>– Idź do niej. Kilkanaście minut temu poczuła się na tyle dobrze, by zasnąć. Postaram się trzymać ich z daleka... Wam obojgu przyda się odpoczynek.</b><br />
<p>Mężczyzna bez słowa ruszył w kierunku jednej z komnat, które znajdowały się wszędzie wokół. Stanął w wejściu na chwilę, by przyjrzeć się swojej ukochanej. Była piękna, nawet taka wymęczona. Na jej jasnej cerze znajdowało się kilka ciemniejszych plamek, które nadawały jej wyjątkowego wyglądu. Długie, białe włosy uplecione były w warkocz, chociaż Arndros zawsze jej powtarzał, że w rozpuszczonych wygląda dużo lepiej. Zabawne, że w takich chwilach potrafił myśleć o głupotach.<br />
<p>Podszedł do niej w końcu i kucnął przy stosie zwiniętych skór, na których leżała. Przyjrzał się dokładnie, po czym położył delikatnie dłoń na brzuchu i zamknął oczy w nadziei, że uda mu się poczuć jakikolwiek ruch swojego dziecka. Po chwili westchnął ze zrezygnowania, przykrył kobietę i poprawił kilka kryształków tak, by równomiernie pokrywały ciało. Nachylił się nad nią, odgarnął zagubiony lok z czoła, zostawił na nim bardzo długi pocałunek i wyszedł.<br />
<p><b>– Zajmij się chłopcami, dopóki nie wrócę </b>– powiedział, podchodząc do Hagrana, który nie zdążył nawet zmienić pozycji. <b>– Ten nasz samozwańczy przywódca niech daruje sobie wysyłanie za mną kogokolwiek. Wrócę, kiedy znajdę resztę. Nikt, rozumiesz? Nikt więcej tutaj nie umrze, klnę się na duszę. </b>– Ruszył w stronę korytarza, którym przyszli.<br />
<p><b>– Stój, co ty wygadujesz? </b>– obruszył się Hagran, przyspieszając kroku, by dogonić przyjaciela.<b> – Co z Loedią? Co mam jej powiedzieć, jak się obudzi? Że jej mężczyzna biega na powierzchni za zgrają facetów, którzy opuścili nas ponad dwa księżyce temu? Każdy z tutaj obecnych wie, jak oni wszyscy skończyli.</b><br />
<p><b>– Ach, tak?</b> – Arndros stanął i odwrócił się do niego, z trudem panując nad sobą. <b>– Skoro wszyscy wiemy, to dlaczego od tylu dni nic nie robimy? </b>– Nie czekając na żadną odpowiedź, ruszył dalej. <b>– Nic jej nie musisz mówić. Odpoczywa. Zajmij się wszystkim, liczę na ciebie.</b><br />
<p>Kiedy zniknął w mroku korytarza, Hagran kazał gapiom zająć się swoimi sprawami, po czym wrócił do pokoju Loedii. Nie zamierzał nikogo o niczym powiadamiać. Powinien za nim biec i próbować przemówić mu do rozsądku, jednak nie mógł zostawić kobiety samej. Co ten człowiek sobie myśli? Zachowuje się jak głupiec, to do niego niepodobne. Hagran nie zamierzał go zawieść, ale nie potrafił też go zrozumieć. Odkąd Loedia zaczęła gorączkować, robił co mógł, żeby im pomóc. Mężczyźni mieli komnaty w dalszej części osady, mimo związków, jakie ich łączyły z kobietami i dziećmi. Razem mogli spotykać się jedynie na neutralnym gruncie, który również znajdował się nieco dalej. Jednak z powodu tragicznej wyjątkowości owej sytuacji, ich dwoje mogli przebywać tutaj bez przerwy, pod warunkiem wzięcia na siebie wszystkich nocnych wart w tej części osady. Wymieniali się więc nimi od tygodnia. Żaden nie narzekał.<br />
<p><b>– Pogubił się </b>– westchnął, siadając ostrożnie obok kobiety. <b>– Jednak nie zmienia to faktu, że uparty ci się trafił mężczyzna, Loedio. </b><br />
<p>Kiedy spojrzał na jej twarz, dostrzegł coś, co powinien zauważyć już dawno temu. A właściwie brak czegoś. Kobieta nie oddychała. Jej klatka piersiowa nie poruszała się, serce nie wystukiwało pulsu, widocznego zwykle na mokrej, teraz wyschniętej szyi. Oczy trwały w bezruchu, niczym perły, ukryte pod powiekami. Kryształy były już zbędne, Loedia nie żyła.<br />
<div class="rozdzialy2"><p id="pop"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2013/12/gigant_22.html" title="Gigant"><span id="lpop">P</span></a><br />
<p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/ii-starcie.html" title="II Starcie"><span id="rpop">II</span></a></div>Mały Wilczekhttp://www.blogger.com/profile/09526447306789326538noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-2773327648754018932013-12-22T01:52:00.001+01:002015-12-07T14:04:37.492+01:00Gigant<div class="rozdzialy"><p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/i-nowy-dzien.html" title="I Nowy Dzień"><span id="rpop">I</span></a></div><p>Księżyc zachodził za horyzont, rzucając czerwone światło na nieskończone połacie śniegu. Jak okiem sięgnąć – w miarę równy teren, gładki i niezmienny. Żadnej roślinności ani zwierzyny. Pusto. I cicho. Tylko wiatr od czasu do czasu rozpoczynał swój śpiewny taniec, porywając garść sypkiego żywiołu i rzucając nim w dal, jednocześnie starając się wyprzedzić tor maleńkich ziarenek, błyszczących czerwienią.<br />
<p>Gdyby jednak ktoś zdołał tamtędy przejść kilkanaście metrów, dotarłby do dziury. Niewielka, niemal zasypana przez śnieg, niewidoczna dopóki ktoś w nią nie wpadł. W zasadzie to wyrażenie nie było na miejscu, ponieważ nikt stopą nie dotknął tej części zamarzniętego od wieków globu. Wyrwa prowadziła do niesamowicie długiego tunelu, który wwiercał się wgłąb planety, wpuszczając tam od czasu do czasu podmuch powietrza oraz kolejną porcję śniegu. Jakimś cudem ciągle pozostawał otwarty.<br />
<p>Pojęcie "niesamowicie długi" mogło być dla niektórych poważnym niedopowiedzeniem. Światło w bardzo krótkim czasie przestało docierać do wnętrza tego wąskiego i pionowego niemal korytarza. Niespodziewanie jego ścianki stały się bardzo gładkie, pokryte lodem. Zakładając, że jakiś śmiałek zechciał wejść do środka – w tym momencie stracił oparcie – jeśli kiedykolwiek wcześniej je znalazł – i runął w dół. Sunął z rosnącą prędkością, gnany zabłąkanym podmuchem powietrza oraz siłą grawitacji, niczego nie widząc. Trwało to naprawdę długo. Trasa była bardzo kręta, ale cały czas prowadziła ku dołowi.<br />
<p>W pewnym momencie jednak tunel stawał się mniej stromy, być może nawet wzniósł nieco w górę, a od jego lodowych ścianek zaczęło odbijać się pochodzące z oddali wielokolorowe światło. Przestrzeń wciąż się powiększała, aż w końcu zmieniła w wielką, długą na kilkadziesiąt metrów komnatę. Po obu jej stronach stały w szeregach pokryte lodem, białe – w teorii – posągi golemów. Miały coś ponad osiem stóp wysokości każdy i dzieliła je znaczna odległość. Wyglądały, jakby ktoś wylał na nich mnóstwo wody, która błyskawicznie zamarzła. Każda z par, stojąca naprzeciw siebie, trzymała przy piersi tą samą imponującej wielkości broń, jedną z czterech – miecz, topór, młot oraz włócznię. Piąta, ostatnia, wyróżniała się spośród reszty, ponieważ dzierżyła w dłoniach dwa łańcuchy, przechodzące przez salę: jeden na wysokości ich piersi, drugi po skosie od szyi lewego po uda prawego. To jedyna para, która wyglądała, jakby zamarzła w ruchu. Reszta przyjęła swój los ze spokojem.<br />
<p>Między, przed i ponad nimi nie było nic. Ściany, podłoga i sufit zostały wykute w lodzie, bez żadnych niepotrzebnych ozdób, nierówno i bynajmniej nie starannie. Mimo to cała komnata wyglądała pięknie.<br />
<p>Dopiero na samym końcu, za potężnymi łańcuchami, znajdowała się przezroczysta tafla zimnego żywiołu. To zza niej wydobywało się łagodne, ciepłe światło, pochodzące z tysięcy różnej wielkości kryształów. Promieniowały jakby same z siebie, a "szklana" ściana rozbijało ich blask na dziesiątki odmiennych kolorów, które potem pokrywały wszystko, co stanęło im na drodze. W efekcie nasz podróżnik traci poczucie rzeczywistości i zostaje wrzucony w nieznane sobie dotąd wymiary, przepełniające każdy milimetr sześcienny tej przestrzeni. Wyznaczała je niewidzialna siatka, atakowana przez światło kryształów, lecz wciąż nieuchwytna. Tutaj nie istniał czas. Został uśpiony.<br />
<p>Od setek lat niezmienna, wypełniona ciszą i bezruchem. Warownia lodowych golemów, początkowo mających strzec powierzchnię przed ogniem, zamkniętym za Kryształowymi Wrotami, teraz stanowiąca jedynie tego ciche wspomnienie. Jeden tylko spośród dziesięciu strażników wiedział jakie są tego powody, jeden tylko pamiętał początki wszystkiego. Pamiętał, ponieważ był Przyczyną. Istota taka jak on przez dzisiejsze stworzenia zostałaby nazwana Bogiem, Ojcem, a nawet Stwórcą, mimo iż eony temu sama została stworzona. Niestety, on sam dawno już zapomniał w jakim celu. I to właśnie stanowiło największy problem.<br />
<p>Sam nazwałby się Katem. Mordercą Światów, Niosącym Wieczny Mróz. Bo to właśnie zrobił – przyniósł miliardom istot śmierć, odbierając im ogień. Najpierw pomógł kreować glob, był jednym z pierwiastków twórczych. Wspierał jego rozwój, patrzył, jak wzrasta i staje się coraz bardziej doskonały, idealny, piękny... Później zaś coś pękło. Natura popełniła błąd. Urodziła zbyt doskonałe dziecko, które – gdy tylko dojrzało do podejmowania wielkich decyzji – zaczęło wysysać z niej energie, pożerać ją od środka, czerpać garściami z jej darów, nic w zamian nie dając.<br />
<p>Nie mógł na to patrzeć. Nie mógł też nic zrobić, ponieważ owe istoty szybko przewyższyły go siłą i sprytem. W ciągu mrugnięcia tylko okiem wszechświata zdążyli zakpić z całych mileniów jego wiedzy i doświadczenia! To tylko karmiło jego frustrację i rosnącą wściekłość. Zabrał więc im to, czego się bali, jednocześnie tak bardzo to kochając. Zabrał im żywioł, który podtrzymywał ich przy życiu. Ich i całą naturę. Wszystko, prócz niego samego.<br />
<p>Kiedy było już za późno, zorientował się, że postąpił samolubnie, jak ci, do których pałał tak wielką nienawiścią, wstrętem wręcz. Jednak nie potrafił już przywrócić światu życia, które tak szybko z niego wyciekało. Nie mógł tego dokonać sam, ponieważ stracił większą część swej potęgi.<br />
<p>Zamknął się więc w owej komnacie, którą postawił zaraz po Wielkiej Pomyłce. Zajął miejsce jednego z golemów, stworzonych najpierw, by nikt nie mógł otworzyć Wrót, a potem dla własnej ochrony – kolejny samolubny, żałosny czyn. Zapadł w głęboki sen. Zasnął na wieki, nieświadomy tego, co działo się tymczasem na powierzchni planety. Czekał. Czekał, aż ogień znajdzie wyjście, aż świat się odrodzi. Czekał na powrót swego brata.<br />
<div class="rozdzialy2"><p id="nast"><a href="http://wilczetwory.blogspot.com/2014/01/i-nowy-dzien.html" title="I Nowy Dzień"><span id="rpop">I</span></a></div>Mały Wilczekhttp://www.blogger.com/profile/09526447306789326538noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-1078242210277381443.post-91853190219500913872013-12-16T11:19:00.000+01:002015-12-07T14:06:53.294+01:00Koszmarków Czas<p>Pierwszy post, który zamierzam tutaj opublikować w najbliższym czasie, pisze się od kilku dni. Pomyślałem jednak, że zanim proces ten ulegnie finalizacji, opublikuję tutaj swoje krótkie, zeszłoroczne opowiadanie wysłane na jeden z konkursów – odrobinę zmodyfikowane. Nie jest ono może wysokich lotów, do tego z trochę niecodzienną fabułą (no i nie zdobyło żadnego ciekawego miejsca), ale głupio, by tak leżało sobie zakurzone na dysku.</p><br />
<hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>Ciemność. Cały świat opanowała nieprzenikniona czerń – jakby miał zamknięte oczy, choć przecież sekundę temu je otwierał. Leżał płasko na twardej, drewnianej posadzce z krzywych i niewygodnych desek, a z ust ciekła mu ślina. W głowie czuł dziwne odrętwienie, całe ciało mu jakoś ciążyło, a na dodatek miał wrażenie, że zamiast krwi w żyłach całe mrowisko odbywało niekończącą się migrację. Czyżby upadł ze sporej wysokości? Kości miał całe, przynajmniej nic go aż tak bardzo nie bolało. Kręgosłup też raczej sprawny. No i chyba żyje. Chyba. Niczego już nie można być pewnym, kiedy człowiek budzi się w ciemnościach z luką w pamięci.<br />
<p>Z trudem uniósł głowę, wsunął ręce pod swoje ciężkie cielsko i podniósł górną jego połowę. Odruchowo wytarł usta w dłoń, wysilając wzrok by cokolwiek zobaczyć. Usiłował znaleźć przed sobą jakieś znajome kształt. Nic, brak nawet najsłabiej widocznego zarysu czegokolwiek. Tak przed nim, jak i nad nim, za i po obu stronach. Żadnych gwiazd, żadnego przepływu powietrza, żadnych odgłosów natury – musiał więc być w jakimś pomieszczeniu. No tak, deski, które przed chwilą próbował zmiękczyć własną śliną. Na zewnątrz raczej takie nie występują. Nawet myślało mu się ciężko!<br />
<p>Wstał. Był... nagi. Dlaczego wcześniej tego nie zauważył? Przecież różnica w odczuciach jest raczej konkretna! <br />
<p>Ogarnęło go zdenerwowanie, zabarwione nutką strachu. Zanim zdążył pomyśleć, że to sen – jeden z tych, którymi zawsze straszą w telewizji, a który tak naprawdę nikomu się nie śni... Jemu się nie śnił. Do tej pory. W każdym razie zanim zdążył sobie to uświadomić, kilka metrów przed nim pojawiły się dwa czerwone światełka. A właściwie – ślepia. Czerwone, paskudne ślepia, należące do tego typu istot, których nie ogląda się dwa razy. I nie para, tylko dwie. Nie, cztery. Więcej? <br />
<p>To zabawne, bo w pierwszej chwili skojarzyły mu się one z czterema szeregami choinkowych lampek. Bycie Świętym Mikołajem czasem zobowiązuje do takich szalonych skojarzeń. Zobowiązuje również do poważnego zatarcia granicy między możliwym, a niemożliwym i Święty uświadomił to sobie w momencie, kiedy gdzieś za demonicznymi oczyskami pojawiła się wielka, bogata w ozdoby choinka. Rzucała migające różnymi kolorami, złowieszcze światło na zaprzęg reniferów. Tak, były i renifery. Stały naprzeciw nagiego Mikołaja. To do nich należały owe ślepia. Bardzo nieprzyjazne. <br />
<p>Teraz pytanie – czy to sen, czy bardzo zła rzeczywistość? Może pozwolić sobie na czekanie aż to wszystko minie, czy powinien uciekać, zanim prawda dobierze mu się do nagiego tyłka? Coś mu podpowiadało, że powinien wybrać to drugie, jednak ciało nie miało ochoty współpracować. Złapał go chwilowy paraliż. <br />
<p>– Jaka gustowna czapeczka, Mikołaju... – odezwał się jeden z reniferów i zaczął nerwowo poruszać długimi nogami. W ślad za nim poszła reszta. Miały bardzo ostre zęby, jeśli już się przyjrzeć. Trudno by nie, ponieważ zaczęły je eksponować w dziwacznym uśmiechu. <br />
<p>Czy moje potrafiły mówić? – przebiegło mu przez myśl, zanim zorientował się, że rzeczywiście ma na głowie swoją czerwono-białą czapkę. Ciemna przestrzeń, która do tej pory nadal pozostawała nieznaną, zamieniła się w nieskończone połacie śniegu. Zimnego, bardzo zimnego, jak mówiły nagie stopy Mikołaja. Pojawiło się i niebo, do tego z gwiazdami. I srebrzystą tarczą księżyca. <br />
<p>To sen, teraz był już pewien, ale jakoś nie polepszało mu to humoru. Bo jak niby miał się obudzić? Szczypanie nie pomagało...<br />
<p>– Może cię gdzieś podwieźć? – rozległ się przyprawiający o dreszcze głos drugiego renifera. A właściwie od kilku sekund już nie. Wraz z pojawieniem się koszmarnego krajobrazu, zwierzęta zaczęły zmieniać postać. Rosły im pazury, kły i mięśnie, sierść stała się czarna jak cały świat jeszcze pięć minut temu, rogi zniknęły, tak samo kopyta, pyski wydłużyły się i zaczęła z nich cieknąć ślina. Chwila, moment i Święty miał przed sobą całą watahę wielkich basiorów, zaprzęgniętych w jego własne sanie. Nie wyglądały na zadowolonych z tego powodu.<br />
<p>Ruszył biegiem, ale szybko okazało się, że za sobą ma dosyć pokaźne wzniesienie, a gustowna czapeczka nie była ostatnim elementem ubioru, który miał go dziś zaskoczyć. Znowu miał na sobie pełne wyposażenie – od ciepłych czarnych butów, czerwono-białych spodni i płaszczu, po... worek. Pełen prezentów. Ciężki i przyklejony jakimś sposobem do rąk Mikołaja. <br />
<p>Nie potrafił wspinać się po nieco zbyt sypkim śniegu, targając za sobą ciążący niemiłosiernie wór. Wdrapywał się dwa metry w górę, po czym ześlizgiwał na dół, podnosił na nogi i gorączkowo zabierał do kolejnej próby. Po kilku razach zaczął się pocić, a grube odzienie niczego mu nie ułatwiało. Do tego coraz głośniejszy stawał się dochodzący zza pleców odgłos dyszących wilków. W pewnym momencie któryś zaczął się śmiać, a reszta powoli dołączała do niego. Śmiały się coraz głośniej. W sposób bardzo ludzki, a jednocześnie zupełnie obcy, dziki, szalony, zły. <br />
<p>– Nie zdążysz rozwieźć prezentów, jeśli będziesz się tak guzdrał – zawarczał któryś i wszystkie ryknęły jeszcze głośniejszym rechotem. Jakby tego było mało, ze wszystkich stron rozlał się po tej koszmarnej przestrzeni dźwięk dzwoneczków, tak dobrze znany Świętemu. Była to komenda dla basiorów. Ruszyły w pogoń, a śmiech przerodził się w groźny warkot. Bardzo blisko uszu. Zbyt blisko.<br />
<p>Dzwoneczki poruszały się gdzieś w eterze w stałym rytmie, nie przerywając swej radosnej pieśni ani na sekundę.</p><br />
<hr color='#0a0a2b'/><br />
<p>To by było na tyle. Mam nadzieję, że się podobało.</p>Mały Wilczekhttp://www.blogger.com/profile/09526447306789326538noreply@blogger.com0