Strony

wtorek, 18 lutego 2014

IV Kłamstwa

– Jakiego miasta? – spytał nagle ożywiony Arndros Starca, który jakoś do tej pory nie zdążył się jeszcze przedstawić.

– Naziemnego Lodowego Miasta na południu – rzekł tamten lekko, jakby odpowiadał na to pytanie już wiele razy. – Ten świat jest dużo większy niż może nam się wydawać, chłopcze. Na południu żyją ludzie, którzy budują wysokie wieże z lodu, którzy nie boją się mrozów, od wieków nie byli pod powierzchnią. Ludzie, którzy oswajają bestie, zamiast z nimi walczyć...

– Bredzisz, Starcze. – Arndros nie dopuszczał do siebie tych wszystkich wizji. Nawet jeśli w grocie obok miał smoka, który wolał się przespać niż ich pożreć.

Przekonania żyją w nas, są jak ziarenka drzewa strachu, które w pewnym momencie wypuszcza potężne, wijące się gałęzie, opanowując cały nasz umysł, podczas gdy my nie mamy o niczym pojęcia. Każdy jest kontrolowany przez swoje własne drzewka, ukryte bardzo głęboko. Niektóre czynią nas bohaterami, inne głupcami.

Arndrosowi wydawało się, że myśli racjonalnie. Oczywiście, w głębi siebie miał nadzieję, że te wszystkie opowieści są prawdziwe, jak każdy. Lecz był pewien, że wydobycie owej nadziei na zewnątrz byłoby zgubne – dlatego nie przyznawał się do tej słabości nawet przed sobą samym.

– W Lodowym Mieście – kontynuował Starzec, zupełnie nieporuszony sceptycyzmem gościa – przepiękne iglice sięgają dużo wyżej niż wasze niewielkie osady wgłąb śniegu. I są niezwykle stabilne. Ludzie potrafią tam panować nad lodem, tworząc z niego coś na kształt napowierzchnych jam – i wyglądają one dużo ciekawiej niż to, co widzisz tutaj. Zwierzyna nie atakuje, czuje szacunek. Ludzie bronią się w olbrzymich grupach, wzbudzając w niej strach. Chwytają ją i przyzwyczajają do swojej obecności. Karmią ją – podkreślił – uzależniając tym samym od siebie. Często potem wykorzystują do polowania na inną zwierzynę, groźniejszą. A ich kryształy, och, te kryształy niebezpiecznie byłoby wnosić pod śnieg.

– Dlaczego człowiek taki jak ty wierzy w te wszystkie kłamstwa? – Arndros był zaszokowany jego dziecięcą naiwnością. Nie zauważył nawet złości, jaka nim zawładnęła. A stało się tak, ponieważ w głębi siebie wiedział, że gdyby to była prawda, życie wszystkich, których zna, przestałoby być zagrożone, i ta wiara walczyła z przekonaniami. Jednocześnie dopadła go zdradziecka myśl, że może lepiej, by zostało jak jest. Wtedy strata, jakiej doznał, nie stałaby się w jednej chwili tak strasznie bezsensowna, niepotrzebna, jeszcze bardziej bolesna. Skoro miasta istniały od tylu lat, dlaczego oni musieli umierać? Dlaczego nikt po nich nie przyszedł? To wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej! – Ukrywasz się pośród tych wszystkich dziwactw, które mieszają ci w głowie – rzucił, napędzany wewnętrznym bólem. – Do tego mieszkasz z bestią, która w każdej chwili może cię pożreć, jeśli zechce. Jesteś szaleńcem, człowieku, i próbujesz przelać ten obłęd na mnie. Znajdź sobie innego głupca.

– Wiesz czym jest kłamstwo? – spytał Starzec spokojnie Arndrosa, który kierował się już w stronę pieczary ze smoczycą, by wyjść na zewnątrz i ruszyć w dalszą drogę. Tutaj nie mógł już zdobyć żadnych pożytecznych informacji.

– To bajki, które mają zamknąć nam oczy – odparł ostro, odwróciwszy się jeszcze tylko na chwilę. Wskazał ręką w stronę rozmówcy, a potem na sklepienie. – To nie zmieni tego, co naprawdę tam jest.

– Stój, do cholery, i mnie posłuchaj – niemal krzyknął łagodny do tej pory gospodarz. – Nie jestem twoim wrogiem, a już tym bardziej kimś, do kogo możesz odwracać się plecami, kiedy mówię. A zamierzam w tej chwili mówić dużo, więc skieruj na mnie łaskawie swoje oczy.

Arndros zmarszczył brwi, przystając już w korytarzu. Odwrócił się, choć niechętnie. Wychowanie kazało mu słuchać starszych, szczególnie, kiedy mówili takim tonem. W jednej chwili obraz łagodnego bajkopisarza i gawędziarza zmienił się w prawdziwego, stojącego w tym samym pomieszczeniu mędrca. Jakby nabrał kolorów, urzeczywistnił się. Bańka pękła, sen się skończył.

– Masz zupełną rację. Zamyka oczy na rzeczywistość, na prawdę, ale jej nie zmienia. Jakim trzeba być głupcem, by nie czuć, że ma się zamknięte oczy? – Starzec zgarnął do pomarszczonych rąk trochę śniegu. Schylanie się sprawiało mu wiele trudności, prostowanie jeszcze więcej. – Czy gdyby ci ktoś godzinę temu powiedział, że zobaczysz tutaj to, co zobaczyłeś, uwierzyłbyś? – Rzucił bryłką w ścianę tak, że puch przylepił się do niej i tam już pozostał. – Nie, bo żyłeś w zupełnie innych warunkach, od zawsze w jednym miejscu. Wszystko możesz nazwać kłamstwem, lecz dopiero po pewnym czasie może okazać się, że niesłusznie. – Zamilknął na chwilę, by przyjrzeć się otoczeniu. Oglądał swoją grotę, jakby widział w niej coś zupełnie innego niż miał przed sobą Arndros. Jakby był w nieco innym świecie, tylko cal od tego prawdziwego. – Świat nie jest taki, jakim go widzisz, to coś w rodzaju tej jaskini. – Okręcił się powoli wokół własnej osi, unosząc lekko dłonie. – Każde miejsce i każdy czas mają tutaj swój własny punkt gdzieś w powietrzu, bardzo maleńki. Każde zdarzenie łączy jakieś miejsce z czasem, tyle że takie połączenie jest jedną tylko możliwością, a możliwości masz nieskończenie wiele. I one też łączą się ze sobą, tworząc drogi naszego życia – nie trzeba tego rozumieć, tak jest i tyle. – Westchnął, jakby to, o czym teraz myśli sprawiło mu coś w rodzaju bólu. – Wszystko, co nazywasz kłamstwem gdzieś tutaj może okazać się prawdą, więc nie powinieneś tak beztrosko rzucać oskarżeniami na prawo i lewo, szczególnie kiedy dotyczą one sprawy ci obcej. Nie byłeś w Lodowym Mieście, więc nie masz prawa zaprzeczać jego istnieniu. Człowiek po to ma potrzebę zdobywania wiedzy, by sprawdzał, dążył do prawdy. Poddając się, stoi w miejscu. Zaprzeczając – cofa się. Nie po to tutaj przyszedłeś, żeby zignorować moje słowa. Miasto istnieje i jesteś tego świadom, bo tak naprawdę już wybrałeś jedną z dróg. Kiedyś je znajdziesz.

Jak na potwierdzenie jego słów, ze ściany, w którą rzucił śniegiem, wyparowały nagle trzy różnej wielkości kule, jedna za drugą. Rzuciły kolorowe światło na zmęczoną twarz Starca, który zdawał się nie być zadowolony z efektu.

– Miały pokazać się dużo wcześniej – powiedział. – Muszę nad tym popracować....



W osadzie tymczasem świat oszalał. To niejako potwierdzało teorię Starca. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż każdy kroczy własną drogą, wytyczoną przez wybory między możliwościami z licznych miejsc i czasów (jeśli narrator może stracić dech, to właśnie to uczynił), to jedna osoba może żyć w zupełnie innym świecie niż druga, a jednocześnie w tym samym. To jak sieci, które wiążą się między sobą w jednym miejscu, w innym zostając niezależne bądź też powiązane z innymi.

Hagran właśnie znajdował się w szalejącej części któregoś ze światów. Szkoda, że nie poznał Starca w swoim długim dosyć życiu. Pewnie mógłby poczuć się trochę lepiej, gdyby wiedział o tych miejscach i czasach, w których nie musi w tej chwili patrzeć na paskudną twarz zdrajcy. A może i nie. Trudno ocenić.

W każdym razie nie minęło kilka minut, kiedy do komnaty Jokarla weszli nieco przestraszeni Kasnert i Grell, prowadzeni przez przywódczego osiłka. Ich oczy – jednakowo wielkie i niewinne – obserwowały każdego z zebranych, szczególnie wujka ze związanymi z tyłu rękoma i kolejnym dryblasem, stojącym nad nim jak złowieszcza góra. Nie odezwali się ani słowem, nie mając pojęcia po co zostali tam zaciągnięci, ani co się w ogóle dzieje. Hagran w jednej chwili zrozumiał jak wiele stracili w ciągu ostatnich tylko godzin. I jak wiele jeszcze będą musieli przejść. Przez niego.

Chciał do nich podejść, ale jego osobisty strażnik złapał go za ramię i ścisnął boleśnie. Kiedy spojrzał mu w twarz, ujrzał parszywy uśmiech, pełen podłego zadowolenia. Ci ludzie są chorzy, przeleciało mu przez myśl. Od zawsze byli. Tylko do tej pory czekali w ukryciu, aż sytuacja pozwoli ich niepojętym żądzom wyjść na powierzchnię. Do czego zdolni są się posunąć? Co planują? Dlaczego wcześniej niczego nie zrobił? Mógł przecież wszystkiemu zapobiec, głupiec. Przemilczał wszystko nawet przed Arndrosem!

– Witajcie, chłopcy – odezwał się nagle zupełnie nie ten Jokarl, którego widział jeszcze przed chwilą. Ten potrafił zdobyć się na miły, współczujący głos, wolny od pogardy i dumy. Rozpoczął jedną ze swoich psychologicznych gier. – Podejdźcie tutaj. – Ukucnął i odczekał chwilę, obserwując zachowanie bliźniaków. Kasnert był bardziej przestraszony niż brat. Choć wyglądali tak samo, on zawsze był słabszy, choć od najmłodszych lat mężnie to ukrywał. Był bardziej podobny do ojca, niż się spodziewał. Tak właśnie rosną bohaterowie. Grell spojrzał na Hagrana, jakby szukał u niego wsparcia, a kiedy ujrzał jego wzrok, cofnął się ze strachem. Uderzył plecami o mężczyznę, który ich przyprowadził. – No już, nie bójcie się. Są taki chwile, kiedy człowiek musi pokazać jak silny w rzeczywistości jest. Na szczęście czasem można liczyć na wsparcie przyjaciół. – Pokręcił ze smutkiem głową, patrząc na Hagrana, jakby do tej pory nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Był bardzo przekonujący. To jego broń – gra, iluzja, udawanie. W tym od zawsze był mistrzem. – Wasz wujek zrobił coś strasznego, ale...

– Przestań robić z siebie idiotę, człowieku – przerwał mu zmęczonym głosem Hagran, lecz zaraz potem został popchnięty w stronę drzwi. Odwrócił się, zdenerwowany, lecz osiłek już zrobił krok w jego stronę i szykował się do kolejnego pchnięcia.

– ...ale nie wyrządzi już nikomu żadnej krzywdy, obiecuję. – Głos mężczyzny stał się zdecydowany i pewny. Jak na praworządnego władcę, który złapał mordercę na swoim dworze, przystało.

– Wysłałeś ich, żeby ci nie przeszkodzili! – odkrył nagle Hagran, wyszarpując ramię z uścisku, który szykował osiłek, by wyprowadzić go z sali. – Mnie i Arndrosa nie obchodziła nigdy władza, ale Tarnon i Kelo...

– Przykro mi, że musicie słuchać, jak wasz dawny opiekun stara się oczyścić swe imię – przerwał mu ostro Jokarl, wstając i podchodząc do drzwi. Mężczyzna, który stał za Kasnertem i Grellem, pomógł im zejść z drogi. Uważny obserwator zauważyłby w tym momencie ostry jak brzytwa wzrok jego przełożonego, który najwidoczniej rozkazał wcześniej wydobyć z siebie więcej łagodności i przyjaźni w stosunku do chłopców.

– Pomyliłeś się – ciągnął Hagran, nadal pchany do wyjścia. – Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie ci mógł zagrozić, od tych twoich osiłków zaczynając. Nigdy nie będziesz czuł się bezpieczny. Wszystkich ich się pozbędziesz? Nie ufajcie mu, chłopcy, wasz ojciec wyruszył ocalić przyjaciół. Wróci, obiecuję! Nie wolno wam w niego zwątpić! – Ostatnie słowa wykrzyczał już na korytarzu. Nie szarpał się, szedł spokojnie. Tego tylko by brakowało, żeby przyznać im zwycięstwo.

Nie słyszał już w jaki sposób Jokarl próbował zrobić wodę z mózgów Kasnerta i Grella. Miał nadzieję, ba, był pewien, że są mądrzejsi, niż ten chory drań sobie myślał. Jeszcze nic nie zostało stracone. Nie uda mu się, cokolwiek planuje – jego problem polega na tym, że uważa wszystkich za głupców, którzy podatni są na jego gierki. W końcu wszyscy zerwą z niego maskę, a wtedy nic go już nie ochroni.

– Uwaga! – ryknął nad jego uchem dryblas, kiedy znaleźli się w sali zgromadzeń. Była większa od wszystkich innych, nie posiadała jednak tak dobrego oświetlenia, jak mogłoby się spodziewać. Poza połączeniem z salą Jokarla oraz korytarzem, prowadzącym do pozostałej części osady, znajdowała się tam również niewielka grota, do tej pory nieużywana. Niska do połowy wysokości normalnego człowieka, bez żadnych kryształów, czysta, pusta i ciemna. Obok stał nieregularny, lodowy sześcian, przewiercony na wylot w kilku miejcach. – Z przykrością muszę stwierdzić, że sprawcą ostatniego nieszczęścia był ten oto, znany nam wszystkim mniej niż się tego spodziewaliśmy, człowiek...

Zwołano każdego, kto zdolny był słuchać, nawet dzieci. To wszystko, cała ta szopka została przygotowana w ciągu ostatnich chwil, czy może od wielu dni już ją planowano? Niemożliwe, skąd mogli wiedzieć, jak będzie wyglądać sytuacja? Jak dalece sięga całe to kłamstwo?

Myśli w głowie Hagrana szalały, choć nie czuł strachu. Próbował zrozumieć. Czy ten człowiek naprawdę nie panuje już nad swoją wolą, czy takie są właśnie zasady? Podstępem wysłał na śmierć dwie osoby, które zdawało mu się, że mogły mu zagrozić. Czterech niewinnych mężczyzn zaginęło razem z nimi, bo przecież nie mógł wysłać tamtych pojedynczo. Mało tego, pozwolił umrzeć dwóm kobietom – dwóm matkom. I ich nienarodzonym dzieciom! Teraz skazuje jego, a niewykluczone, że kiedy wróci Arndros, i on nie znajdzie tutaj przyjaciół, lecz wrogów. Czy tak postępuje każdy władca? Nie, z całą pewnością nie. Jokarl stał się ślepy na to, o co władca powinien dbać – na lud. Co chciał osiągnąć? Bezpieczeństwo? Kąpiąc się w krwi tuż przy żarłocznych bestiach, takich jak ta, która właśnie przedstawiała swoją wyuczoną na pamięć formułkę zgromadzeniu?

Dryblas wytłumaczył, że ich przywódca nie chce patrzeć na zdrajcę, którego kiedyś nazywał przyjacielem, postawił mu zarzuty morderstwa Loedii, a potem kazał wyjawić, co zrobił swojemu przyjacielowi. Hagran poczuł się, jakby śnił bardzo głupi koszmar. Cokolwiek by powiedział i tak oskarżą go o kłamstwo, a potem wykonają egzekucję, na czymkolwiek miałaby ona polegać. Bawili się nim jak lalką, potrzebną tylko do zajęcia czymś tłumu, do wypełnienia dziury. Jedyną jego nadzieją był Arndros, gdyby zawrócił. Za bardzo znał przyjaciela, by się łudzić, że do tego dojdzie.

– Znam tych ludzi, a oni znają mnie – powiedział do strażnika spokojnie, słysząc szepty wśród zebranych. – Pozostaje mi tylko wierzyć, że nie dadzą się wam omamić. Nie pozwólcie tyranowi myśleć za was! – rzucił tylko głośniej w stronę zebranych. Nie zamierzał nic więcej mówić, bo nie było sensu. On znajdował się w świecie, w którym kłamstwo dotyczyło jego osoby, pozostali jednak żyli w zupełnie innym. Kroczyli inną drogą. Może los będzie łaskawy i kiedyś postawi na niej prawdę.

Dostał silny cios w głowę i został popchnięty w stronę niewielkiej groty. W każdej osadzie przyda się coś, co pełni funkcję przestrogi – jedna doba w środku i człowiek wychodzi łagodny jak baranek, jeśli w ogóle wychodzi. Choć faktem jest, że w tych chłodnych warunkach nikomu nie przychodzi do głowy zakłócać porządek w takim stopniu, by potrzebna była interwencja.

Hagran spodziewał się tego. Wiedział też, że to nie wszystko.

– Jutro o tej porze każdy zobaczy jak kończą ci, którzy odważyli się podnieść rękę na przyjaciół! – Pod grotą stało już dwóch innych mężczyzn, którzy chwycili skazańca za ręce. – Hagranie, zawiedliśmy się na tobie.

– Dziwi mnie tylko, dlaczego... – przerwał, bo zobaczył odpowiedź na niezadane pytanie w oczach swoich katów. Pozwalali rządzić Jokarlowi, wykonywali jego polecenia, ponieważ tak im było wygodniej. Każdy z nich był przecież wielokrotnie silniejszy od tego zdrajcy, a żaden szantaż nie jest potężniejszy od siły, szczególnie w tak młodym i niewielkim społeczeństwie. Kiedy tylko nadarzy się okazja – odwrócą się od niego. To było pewne.

Westchnął tylko i nic już nie powiedział. Na twarzy kata zakwitł paskudny uśmiech, kiedy jego dwaj koledzy unieruchomili Hagrana, pozwalając oprawcy zedrzeć z ofiary ubranie i wrzucić nagiego do groty. Potem zasunięto ją lodowym klocem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz