Strony

poniedziałek, 6 stycznia 2014

II Starcie

– STAĆ! – zagrzmiał potężnie kamienny golem, wyglądający bardziej jak zlepek kruchych głazów niż żywa istota. Głazy owe pokrywały liczne wyżłobienia, zza których biło przygaszone, czerwonozłote światło. Najwięcej na dłoniach i stopach istoty, przez co całość w każdej chwili mogła rozpaść się na kawałki. Ciężki napierśnik był chyba zintegrowaną częścią jej ciała, gdyż nosił ślady identycznych pęknięć. Po prawej stronie ozdobne kolce na ramieniu były ukruszone, z lewej ostał się tylko jeden, jakimś trafem nienaruszony.

Olbrzym stał w pozycji reprezentującej gotowość na uskok przed nagłym atakiem. Jego dłoń oplatał łańcuch ze zwisającą na samym końcu kolczastą kulą, która kołysała się pod wpływem gwałtownych ruchów właściciela. Przed nim znajdowało się urwisko, z którego można było obserwować krew planety – rzekę ognia, magmę. Tuż przed krawędzią kuliła się pod wpływem jego ryku bezoka bestia. Jej ciało było wydłużone niczym u węża, zakończone nie tyle łbem, co po prostu otworem – niezamykalnym, wiecznie głodnym – z trzema malejącymi pierścieniami niewielkich igiełek, poruszających się bezustannie w górę i w dół jak kowadełka. Ta paszcza zdolna była przerobić na papkę najtwardsze tworzyło. W samym jej środku znajdowało się "gardło", z którego dochodził odgłos cichego, syczącego ostrzeżenia. W miejscu, gdzie każdy spodziewałby się ujrzeć ogon, stwór miał drugi łeb, identyczny, jeśli nie większy od poprzedniego. Na całym ciele w nieregularny sposób rozmieszczone było jeszcze wiele innych, różnej wielkości otworów z ostrymi zębiskami – pewnego rodzaju paszczy bestii. Całość poruszała się na trzech parach komicznie maleńkich wypustek po środku cielska, o dziwo zdolnych utrzymać cały ten ciężar i jeszcze go napędzać.

– MASZ SIĘ PODDAĆ! – huknął wielkolud z całych sił, machnąwszy ostrzegająco bronią, kiedy tylko wąż podniósł swoje łby, gotowy do dalszego straszenia ofiary. Kula go nie dosięgła. Jednak poczwara mimo to odskoczyła zręcznie w bok, a jej syk przerodził się w głośniejszy bulgot. Wtem z środka jednego z otworów zaczęła obficie wylewać się i ściekać na piach gęsta, zielona maź. Jak na wydzielinę paskudnego stwora przystało – po kontakcie z ziemią od razu zaczęła skwierczeć i dymić, a w powietrzu rozniósł się okropny odór. Przyssawki przeniosły stworzenie kilka kroków wstecz, jakby chciało rozpędzić się do ataku, lecz nagle przystanęło i zwróciło swoje łby w górę. Echo krzyku golema zaczęło odbijać się od nierównych ścian tej podziemnej pieczary, piąć w górę i nabierać mocy. Szybko dało się odczuć niebezpieczeństwo, jakie ze sobą niosły wibracje, które opanowały tą suchą przestrzeń.

Długo trwało, zanim zapadła głęboka cisza. Z ciemności sklepienia spadło kilka pokaźnej wielkości odłamków i zniknęło pod taflą płynnego ognia, tworząc fontannę, której żaden z przeciwników nie mógł zobaczyć. Do czasu, kiedy wibracje ustały, a wąż zaczął ponownie się nim interesować, olbrzym zdążył cofnąć się o kilka kroków w stronę niewielkiej, zacienionej jamy, mając nadzieję, że stwór da sobie spokój. Nie miał ochoty po raz tysięczny przekonywać się o utracie swojej autorytatywnej pozycji w naturze. Za długo przebywał w tym świecie, uwięziony pod ziemią. O wiele za długo. Był tym wszystkim bardzo zmęczony, z każdym rokiem, miesiącem, dniem tracił siły coraz bardziej, coraz szybciej. Do tego ciało go zawodziło. Zaczynał się rozpadać, dosłownie. Oczekiwał swojego rychłego końca, ale nie zamierzał nakarmić sobą żadnego z tych ohydnych wszystkożerców. Póki ogień się w nim tli – będzie starał się przetrwać.

Kiedy usłyszał syk powyżej poziomu uszu, było już za późno. Zanim dosięgnęła go porcja żrącej wydzieliny, zdążył jedynie osłonić się lewa ręką i z całych sił wyprowadzić drugą cios na ślepo. Łańcuch zadzwonił. Bijak trafił w monstrualnego robaka, przecinając twardy pancerz niczym nóż przecina pergamin. Jeden z kolców zahaczył o niewielki otwór z zębiskami, wyrywając spory kawał mięsa, czemu towarzyszył żałosny wrzask bestii. Z rany natychmiast wytrysnęła czarna posoka, plamiąc broń i kamienie, do których przyczepił się stwór. Ten zaś pognał niezdarnie w górę, by schować się w jakiejś wyrwie. Zostawiał za sobą krwawe ślady, chlapiąc nimi również na olbrzyma.

Ten jednak miał większe problemy. Kwas rozprysnął się na całej niemal powierzchni jego ręki oraz torsu, rozpuszczając żywcem ciało – może i kamienne, ale jak najbardziej jego własne, prawdziwe, czujące. Jakby tego było mało pierwszy wąż rzucił się na swoją zdobycz i przyczepił jej zdrowego ramienia, zaraz po zwęszeniu towarzystwa kogoś trzeciego. Ten gatunek – zresztą jak każdy inny w tym dzikim świecie – bardzo dbał o to, by nikt mu nie odbierał jego własnej zdobyczy.

Jego zębiska doskonale nadawały się do kruszenia najtwardszych substancji, co wcale nie pomagało w tym momencie golemowi. Cofnął się kilka kroków w stronę pieczary, zatoczył i szarpnął ciałem gwałtownie, odruchowo puszczając swą broń, ale bestia chwyciła solidnie i nie dała się strącić. Łańcuch poleciał za kulą, która uderzyła w ścianę i ukruszyła nieznacznie jej część. Ogniwo tuż przy bijaku zaczepiło się o jakąś nierówność, zatrzymując go w powietrzu.

Drugi łeb stworzenia szukał już okazji do uchwycenia się w dogodnym miejscu, przez co całe jego cielsko wierciło się i targało tuż przy twarzy olbrzyma. Kiedy ten próbował je odepchnąć, został skutecznie do tego zniechęcony przez zęby, które znajdowały się niemal wszędzie. Natura potrafi sięgać po bardzo ciekawe w swej prostocie rozwiązania – stwarza zwierzę, które może uchodzić za żywą maszynkę do mięsa, potrafiącą z łatwością wwiercać się tak w swe ofiary jak i twardą powierzchnię, tylko dlatego, że wyewoluowało właśnie tam, w piekielnych warunkach.

Kolos ryknął przeciągle, rzucając się desperacko na ścianę, żeby przygnieść pasożyta swoim ciężarem. Ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że stwór zwolnił uścisk. Poruszył się jeszcze spazmatycznie, przyciśnięty do kamienia i runął, bezwładnie już, na ziemię, kiedy golem zrobił kilka kroków w tył. Kolczasta kula przeszła prawie na wylot. Tkwiła tak wbita głęboko w ciało bezgłowego węża, podczas gdy golem odzyskiwał panowanie nad zmysłami. Dopiero w tej chwili zauważył, że wzrok przesłoniły mu białe plamy, a w uszach rozbrzmiewa już tylko szum przepływającej przez tętnice krwi.

Tak, krwi. Posiadał krew. Posiadał jej coraz mniej, ponieważ wyciekała obficie z prawego ramienia – złotobrunatna, gorąca substancja, zalewająca teraz całą rękę oraz napierśnik, kapiąca na ziemię. Z drugiej kończyny nic nie ciekło. Nie było również widać już żadnych pęknięć, ponieważ całość została zasklepiona przez bulgocący płyn. Nie czuł bólu, niewiele widział, niewiele słyszał. Kiedy uderzył o ziemię, nie zauważył nawet, że się przewrócił. Dostrzegł tylko jakiś ruch i stracił świadomość.

Sklepienie groty runęło, zakopując Giganta oraz jego niedawnego przeciwnika pod stertą ciężkich głazów. Kurz wzbił się w powietrze, podkreślając tylko ciszę, jaka później zapadła. Ciszę martwą i długotrwałą. Wieczną, można by rzec.




Setki lat później na powierzchni zamarzniętej planety, Arndros przemierzał bezkres śnieżnego krajobrazu. Wiatr gnał silnie w przeciwną stronę, więc nie było to łatwe zadanie. Obmywał go suchymi, ostrymi ziarenkami tego lodowego piasku i zasypywał ślady natychmiast po ich pojawieniu się, więc gdyby chciał zawrócić, mógłby zgubić drogę powrotną do domu. Martwiło go to od wielu godzin.

Kiedy zobaczył ją tam leżącą bez tchu, taką spokojną, piękną, kiedy dostrzegł tą łagodność, niemal ulgę na twarzy, podziękował bogom, że to już koniec. Że Loedia nie musi już cierpieć, że sam nie musi już na to patrzeć. Żałował jedynie, że jego dziecko odpowiedziało za nich wszystkich. Zapłaciło za to, że odłączyli się od grupy, posłuchali Jokarla, zawierzyli jego wielkim planom i poszli na ślepo szukać nowego domu, za przewodnika mając jedynie nadzieję i naiwność, że plotki o kryształach w pobliżu są prawdziwe.

Tak, znaleźli je. Znaleźli tyle, o ilu słyszeli. Byli pod wrażeniem, ale co z tego, skoro cieszyć im się przyszło tak krótko? Szybko spostrzegli, że dający ciepło kruszec jest zbyt drobny, że pozwala jedynie oświetlić korytarze i groty, że nie topi nawet śniegu, w którym tkwi. Jedyny większy odłamek przymocowany był do swego rodzaju studzienki i pozwalał im pić chłodną wodę, zamiast jedzenia zimnego śniegu. Tyle mieli, tyle zyskali.

Poprzedni mieszkańcy musieli wszystko zabrać ze sobą. Jednak dlaczego opuścili to miejsce? Jakiś powód musiał istnieć, a oni ani na moment się nad nim nie zastanawiali, ogarnięci wizją nowego przywódcy. Głupcy. Jak wielce przyszło im zapłacić. Jemu i Kelo, który w tej chwili nawet nie wiedział o odejściu swojej Malji.

Ale teraz to już nieważne. Musiał odnaleźć ich wszystkich – tych, którzy opuścili dom, swoje rodziny, przyjaciół, swoje dzieci, by szukać większych kryształów, by ratować osadę. Wspomóc ich, jak tylko będzie potrafił i doprowadzić do domu. Potrzebni byli wszystkim mieszkańcom.

Tam Hagran wszystkim się zajmie, nie pozwoli już umrzeć nikomu innemu, znał przyjaciela, w tej chwili zapewne już zaczął działać. On sam musiał skupić się na swoim zadaniu. Martwił się, czy odnajdzie drogę powrotną, czy wróci do dzieci. Uciekł bez pożegnania, tłumacząc się przed sobą, że nie spotkał ich po drodze. Tak naprawdę bał się tego. Zachował się jak tchórz, uciekając przed prawdą, jaką miał im przekazać. Obarczył wszystkim przyjaciela, ale wierzył, że ten go zrozumie, bo wie, co to strata. Wierzył, że uda mu się zadośćuczynić temu wszystkiemu – temu, że jej nie pomógł. Wrócić jako bohater, nie zbieg. Wierzył, że wróci. Miał nadzieję. To była jego walka, jego starcie. O wolność, o życie. Bez tego nie wiedziałby co dalej. Jak spojrzeć w oczy synom.

Zajęty myślami i oślepiony wirującym mu przed oczyma śniegiem omal nie runął w dziesięciometrową przepaść, która się przed nim rozpostarła. Na prawo od niego mógł ją spokojnie przekroczyć, bo zataczała tam koło. Z lewej ciągnęła się do samego chyba horyzontu. Przynajmniej tak myślał, bo warunki nie pozwalały mu być pewnym. Kiedy zajrzał w dół, zauważył, że wiatr usypał już niemały kopiec śniegu po przeciwnej stronie brzegu koryta, drugą zostawiając nienaruszoną. Przesłaniając oczy, wychylił się tyle, na ile pozwoliła mu ostrożność. Tam, gdzie kończyło się urwisko, zauważył grotę. Niewiele mu było potrzeba.

– Jest tam kto?! – zawołał z całych swoich sił, próbując przekrzyczeć wiatr. Wiedział, że jeśli odpowiednio pokieruje głosem, to dotrze on do groty. – Tarnonie! Kelo! To ja, Arndros! Odezwijcie się! – Był pewien, że albo ktoś z grupy tam jest, albo był. Mieli sprawdzać każde takie miejsce, choć wiązało się to z ogromnym ryzykiem. Można było w nich znaleźć nie tylko ludzi, którzy szukali tego samego, co on. Chowało się w nich za dnia wszystko, co chodziło po tej planecie.

Nic mu nie odpowiedziało. Nie znaczyło to jednak dla niego, że powinien się poddawać. Musiał znaleźć jakiekolwiek ślady, wszystko, co mu może powiedzieć, dokąd iść, czego szukać. Znajdował się tam sam, pośrodku białej przestrzeni, pod sobą mając wejście do groty, gdzie z całą pewnością nie dochodziło tyle wiatru. Wiadomym było, co postanowi. Rozejrzał się, trzymając kołnierz płaszcza i pęk swoich włosów tak, by wiatr nie wlatywał mu pod ubranie. Szukał wzrokiem zejścia, ale wyglądało na to, że będzie musiał przejść brzegiem urwiska sporo drogi, zanim na jakieś trafi. Nie chciał ryzykować upadku.

– Spróbuj z drugiej strony! – usłyszał po przebyciu kilku kroków. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył niskiego, otulonego szarawym, grubym materiałem mężczyznę. Był niemal łysy, starszy od Arndrosa co najmniej dwukrotnie. W ręku trzymał kawałek czarnego tworzywa, którym podpierał swoją przygarbioną sylwetkę. Przypominał narzędzia, które były tak rzadkie, a których on i jego przyjaciele używali do polowania oraz kopania w śniegu, jeśli przychodziła taka potrzeba – sam miał nóż ukryty pod płaszczem, przekazany mu przez ojca. Były wykonane z kamienia, na który można było czasem trafić daleko na południe, gdzie śnieg miał tylko kilkanaście, a czasem nawet kilka metrów grubości. On sam nie widział tych miejsc, ale słyszał opowieści o nich. Podobno gdyby dojść jeszcze dalej, można znaleźć Czerwoną Ziemię – miejsce bez bieli, bez lodu, ciepłe i porośnięte dziwnym stworzeniami!

– Od tamtej strony będzie znacznie bliżej! – krzyknął starzec, wskazując żywo za siebie kciukiem ponad głową. – Tylko się nie przestrasz!

– Czekaj! Kim jesteś, jest tam ktoś jeszcze?! – zawołał do niego Arndros, ale było już za późno. Starzec zniknął w grocie i ani myślał ponownie wychodzić na zewnątrz. Ruszył więc jak najszybciej w stronę przeciwną niż poprzednio i po kilku minutach trafił na lustrzane odbicie tamtego urwiska. Tutaj również znajdował się otwór w lodowej ścianie. Z tej jednak strony mógł w łatwy sposób zejść przy samej krawędzi do dna koryta i spokojnie wejść do ciemnego tunelu. To było aż zbyt proste.

Kiedy był już w środku nie widział wylotu po drugiej stronie. Widział tylko ciemne przejście do dalszej części jaskini. Tam zaś nie widział już nic, ponieważ przez ostatnie godziny oglądał tylko jasną biel śniegu i w tych warunkach jego oczy nie były zdatne do niczego.

– Jesteś tutaj? – rzucił ostrożnie wiedząc, że w takich przestrzeniach trzeba panować nad głosem. Nie chciał skończyć pod ostrzałem lodowych sopli czy przysypany toną śniegu. Jego głos zabrzmiał mimo to lekkim echem, sugerując, że grota była pokaźnych rozmiarów. Nie bał się jednak niebezpieczeństwa ze strony groźnych istot – skoro byli ludzie, teren był bezpieczny. Mimo wszystko musiał być uważny. Po przejściu kilku kroków zamknął więc oczy i odczekał chwilę, masując powieki palcami.

Kiedy je otworzył kilka metrów na prawo pod sklepieniem zobaczył kulę bardzo dziwnego światła. Wyglądała, jakby przezroczysta bańka trzymała w środku bardzo żywotne błyskawice w wielu kolorach – białe, niebieskie, fioletowe, czerwone, żółte, a nawet zielone. Sprawiała wręcz niesamowite wrażenie nie tylko swoją niezwykłością, a rzadkością niektórych barw. Arndros nie wiedział w pierwszej chwili jak zareagować. Stał więc w miejscu, rozdarty między zachwytem, zaciekawieniem i strachem.

Kula rzucała bardzo niewiele światła na sklepienie i nie była do niego w żaden sposób przymocowana. Po prostu wisiała w powietrzu. Błyskawice kotłowały się w środku, wirowały na wszystkie strony, prowadziły zaciętą walkę o wydostanie się na zewnątrz. W pewnej chwili ta osobliwa sfera zaczęła powolną podróż w dół, a Arndros wlepiał w nią wzrok jak zahipnotyzowany. Podróż trwała niesłychanie długo, a on wykonał tylko jeden krok w tył – jednak ostrożność zwyciężyła, choć nie było to zwycięstwo, którym można by się chwalić.

Wstrzymał oddech, choć nie był tego świadomy. Zapadła niesłychana cisza, nawet zawodzenie wiatru z zewnątrz ustało. W tym milczeniu światło oświetliło ogromny, gadzi łeb, żółte ślepia, błękitne łuski, dwa potężne rogi i wielkie nozdrza, z których wydobywały się obłoki pary wodnej. Kula uderzyła w czoło smoka i światło rozpłynęło się po całym jego cielsku, rozświetlając je i otoczenie. Stał skulony w wielkiej grocie, obserwując zachowanie zuchwałego gościa, którego serce odgrywało właśnie morderczy marsz.

Olbrzymia bestia. Łeb większy niż wejście do groty, każda łuska wielkości całego tułowia mężczyzny, ogon schowany gdzieś w dalszej części pomieszczenia, grzbiet porośnięty dwoma rzędami rogów, każdy mogący służyć za niebezpieczną broń, szyja tworząca imponujący łuk, ostre pazury i kły w lekko uchylonej paszczy... Oraz skrzydła. Złożone po obu stronach tułowia, niesamowite, wspaniałe, promieniujące przygaszonym, lecz dużo jaśniejszym od tego z magicznej kuli, światłem, mimo to bez niej niewidocznym.

Nie poruszył się, nie wydał żadnego dźwięku, obserwował. Czekał na jakikolwiek ruch Arndrosa. Patrzył na niego i analizował, rozumiał, wiedział. Czekał.

5 komentarzy :

  1. Strasznie obszerne, szczegółowe i rozbudowane opisy. Nie przeszkadza mi to. Fajnie się je też czyta. Jednak zabrakło mi dialogów. Nie tylko podczas walki, ale bardziej w drugim tekście. Radze ci nad tym popracować, ale pomijają dialogi podobało mi się.
    Pozdrawiam i życzę weny.
    P.S Ile już piszesz?

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za dobre słowa, naprawdę dobrze wiedzieć, że ktoś z zewnątrz to jednak czyta.
    Szczerze mówiąc, nad tą sceną walki pracowałem dość długo i dużo poprawiałem. Do końca nie byłem jej zupełnie pewny. To jedna z moich pierwszych takich. Piszę od... O Boże, już od ponad sześciu lat, ale zawsze to było coś szufladowego lub na jakieś forum pbf, czyli tak bardzo amatorsko. To traktuję nieco poważniej. Ciągle nad sobą pracuję, ten blog to taki mój plac treningowy i zależy mi, żeby się jednak podszkolić. Więc jak najbardziej otwarty jestem na wskazówki.
    Dialogi nigdy nie są łatwą częścią tekstu, najtrudniej odwzorować rzeczywistość. Wystarczy przeczytać niektóre na głos, a już widać jak głupio to brzmi... Z drugiej strony - gdybym opisał taką zwykłą, prawdziwą rozmowę z rzeczywistości, to tego też nikt by czytać nie chciał. Złoty środek. Pracuję, pracuję, mam nadzieję, że praktyka rzeczywiście czyni mistrza. Chociaż w tym poście na razie chciałem spokojnie. I tak skończyłem dalej niż planowałem. W następnym pewnie będzie dialogów więcej i mniej retrospekcji.
    Mam nadzieję, że przeczytasz. Dzięki jeszcze raz za zainteresowanie i chęci do czytania tego wszystkiego. Obym jeszcze długo tutaj publikował i na wiele takich komentarzy odpowiadał.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehehe...Dzięki. Możesz być pewien, że szybko się nie odczepię :) No chyba, że mnie wygonisz ;c
      Nie, nie rezygnuj z retrospekcji. Dialogi... właściwie masz rację. Trudno je napisać, ale trzeba w siebie wierzyć. Właściwie to mamy na odwrót. Ja lepiej radzę sobie z dialogami, a nad opisami muszę siedzieć dłuuugo, żeby dojść do normy. Podsumowując.... Czekam na następny rozdział, nie pozbędziesz się mnie (:D) i życzę weny.
      P.S Kiedy następny rozdział? {zawsze mam jakieś pytania :D}

      Usuń
    2. Dzięki! I bez obaw, nikogo nie będę wyganiał!
      Nie lubię dawać sobie limitów, nawet jeśli to tylko zwykłe określenie w ciągu ilu dni napiszę, bo zawsze wtedy ten limit przekroczę. Staram się pracować jak najczęściej i kiedy tylko jest okazja oraz wena. Zobaczymy więc!

      Usuń
    3. Hym... Przez cb muszę dodać cię się do obserwatorów. Faceci i ich ogarnięcie...
      Jakby co zapraszam do siebie, żeby nie było. Ale polecam bardziej Ostatnie królestwo. :*

      Usuń