Minuta po pierwszej w nocy. Na zegarku elektronicznym: zero jeden – zero jeden. Magiczna godzina, pomost między ziemią, a wszechświatem. Doba ma takich około półtora tysiąca, trzeba tylko odpowiedniego kąta spojrzenia, aby je dostrzec. Wtedy wystarczy już tylko pomyśleć, wrzucić myśl w wyimaginowany wir i zapomnieć. Jego dawno już zmarła babcia Margit nauczyła go tego niemal trzydzieści lat temu. Dzięki takiemu abstrakcyjnemu myśleniu, mówiła, można góry przenosić.
Zabawne, że czasem pamiętamy coś, co nie ma żadnego wpływu na nasze życie, zapominając chwilę później o wymianie klocków hamulcowych w aucie i narażając się tym samym na niebezpieczeństwo. Kwestia priorytetów, ktoś mógłby powiedzieć, ale to przecież nieprawda. Mózg człowieka to nadal zagadka, nie sposób tak po prostu odkryć i wytłumaczyć wszystkich jego sekretów.
Tej nocy na przykład Fylkir otworzył oczy o pierwszej jeden, wyrwany z zapomnianego snu, pewien, że żona zawołała go po imieniu. Miarowy oddech śpiącej obok Laury rozwiał nieco jego wiarę we własne zmysły, nigdy bowiem wcześniej nie zdarzyło jej się mówić przez sen. Oto jednostka centralna jego istoty zrobiła sobie z niego żart niecałą godzinę po tym, jak już udało mu się zasnąć.
Zamknął ponownie oczy, ale kot wskoczył mu na pierś i zaczął uparcie pracować pazurkami, mrucząc przy tym tak, jakby chciał obudzić resztę domu. Gdy tylko Fylkir poruszył ręką, kot zeskoczył i zniknął gdzieś w ciemnościach. Mężczyzna usłyszał jeszcze tylko odgłos talerzy, stukających o siebie w kuchni i już wiedział, że nocny buszownik czuje się zbyt swobodnie.
Wysunął powoli nogi spod przykrycia, bardzo niechętnie opuszczając wygrzane legowisko. Odczekał chwilę, wszak kości musiały mieć dla siebie trochę czasu, aby zająć odpowiednie pozycje. Kiedy wstawał, dojrzał w oknie znajomy blask, podszedł więc doń sprawdzić, czy aby intuicja go nie myli. Bynajmniej, oto ponownie mógł być świadkiem doskonale czystego nieba z miliardem jasnych punkcików, nieprzysłanianych przez żadną chmurę. Nad pagórkowatym, śnieżnobiałym krajobrazem wiły się zagubione wstęgi srebrnego, szmaragdowego i złocistego światła, ślizgającego się po polu magnetycznym ziemi. W te przepiękne, hipnotyzujące kształty Fylkir od dziecka potrafił wpatrywać się godzinami.
Nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek na tym świecie nie wiedział, czym jest zorza polarna. Tak samo jak nie wyobrażał sobie, aby ktoś świadomie i bez sprzeciwu odwrócił od niej wzrok. Widać gdzieś tam głęboko w jego ciele tkwił kawałek romantyka.
Nie mógł jednak tak stać do rana, zostawił więc z bólem serca cud natury i ruszył w stronę korytarza, by zająć się... Zapomniał czym. Gdy dotknął klamki zamkniętych drzwi od sypialni, odkrył, że nie ma pojęcia, dlaczego w ogóle wstał. Nie chcąc jednak sterczeć przed drzwiami jak idiota, postanowił chociaż odwiedzić toaletę. Z przyzwyczajenia po drodze zajrzał do pokoiku Ardis, jak zawsze zresztą, kiedy nocą przechodził obok. Zwykle spała spokojnie – miała sen po matce, którą tylko tornado mogłoby wybudzić już pięć minut po przyłożeniu policzka do poduszki. Tym razem jednak mała stała przy oknie i wpatrywała się w światło, zafascynowana jak jej ojciec przed chwilą.
– Ale ładne... – powiedziała półszeptem, wyciągając prawą rękę w stronę szyby, jak gdyby próbowała uchwycić w nią choć jeden niewielki promyk.
– To zorza – odparł natychmiast, nieco zaskoczony faktem, iż córka tak szybko odkryła jego obecność. – Nasza planeta ma taką przezroczystą bańkę, wiesz? – Podszedł do niej i wziął na ręce. – Żeby słońce nie mogło za mocno świecić, bo zrobiłoby nam krzywdę. I te promyczki właśnie tak odbijają się od tej bańki kiedy nadchodzi odpowiednia noc.
– Ale przecież słońca nie ma...
– Jest, ale po drugiej stronie planety.
– Jest bardzo ładna – powtórzyła, nie odrywając wzroku od ruchliwego światła. Sam proces powstawanie zorzy polarnej mało ją obchodził, ważne przecież, że wyglądała wspaniale. – Prawie jak wodospad, tylko w drugą stronę... i ładniej. Często jest taka noc? Odkąd tutaj przyjechałyśmy ciągle padało...
– To zależy, czy bogowie chcą dzielić się z nami takim pięknem - odparł nieco zbyt filozoficznie, ale Ardis to nie przeszkadzało.
– Mama mówi, że bóg jest tylko jeden – wtrąciła. – I że na pewno nie zagląda na taką dziurę...
Fylkir parsknął śmiechem. Nigdy nie lubiła odwiedzać jego bliskich. Nie znosiła zmian, a w żadnym innym miejscu na ziemi nie było ich tak dużo jak tutaj w samej tylko pogodzie.
– Tak mówi? – Odszedł od okna i położył córkę na łóżku. – A jak ty uważasz, moja mała mądralo? – Przykrył kołdrą pod szyję, sam zaś usiadł na brzegu.
– Nie wiem... Ale jeśli jakiś jest, to pewnie zagląda.
– To dobrze, smutno by nam było, gdyby nie patrzył. Śpij już, rano wracacie do Polski. Musisz być wypoczęta, żeby mama nie zgubiła cię na lotnisku.
– Tatusiu? Dlaczego z nami nie jedziesz?
– Tatuś ma tu dużo pracy – odparł po krótkiej pauzie. Nigdy nie lubił takich pytań. Czuł się wtedy jak typowy dwudziestopierwszowieczny ojciec, dla którego ważniejsza była praca od rodziny. Nienawidził tego, ponieważ wiedział, że to prawda. – Poza tym, dziadkowie nie daliby sobie tutaj bez niego rady. Ale jeszcze tylko kilka tygodni i przyjadę, żeby zobaczyć, czy dobrze zajmujesz się Puszkiem.
Pies wysunął pyszczek spod kołdry, słysząc swoje imię. Fylkir udał, że tego nie widzi. Ardis wiedziała, że nie lubi, kiedy pozwala zwierzętom spać w łóżku. Zerknął na szybę. Światło, znajdujące się dziesiątki kilometrów dalej, zabarwiało ją na zielonkawy kolor. Można było pomyśleć, iż za oknem znajduje się ocean. Przez moment nawet wydawało mu się, że widzi rybę przepływającą na drugą stronę...
– Pamiętasz, zawsze chciałaś mieć takie wielkie akwarium... – Nie skończył myśli, bo mała złapała go za rękę i szarpnęła.
– Tatuusiuu...? Dlaczego z nami nie jedzieesz?
Jej głos był obcy, zniekształcony, a chwyt bardzo silny, wręcz bolesny. Kiedy na nią spojrzał, zobaczył tylko czarne, puste oczodoły oraz długie, ostre zębiska. Jej delikatna, różowa skóra wysychała, pękała, przybierała coraz ciemniejszą barwę. Ardis stała się demonem.
Wtedy szyba strzeliła potężnym hukiem, a do pokoju wdarł się ocean, z niemiłosiernym hałasem porywając wszystko, co znajdowało się w środku.
Zaraz potem się obudził.
Huk trwał nadal. Wszystko wibrowało, z kuchni dobiegały odgłosy tłuczonej porcelany. Zupełnie jakby tornado naprawdę nadeszło.
– Laura! – krzyknął, ale nie było jej obok. Była w domu, w Polsce. Tak jak Ardis, Puszek i... Kot? Kota nie miał od dziecka.
Zerwał się, wybiegł z pokoju, by zobaczyć co dzieje się przed domem. Nic. Tylko deszcz, ciemność i porywisty wiatr. Huk stopniowo tracił na sile, ale Fylkir nie mógł dostrzec żadnego samolotu, który mógłby go powodować. Czyżby nieoznakowane siły powietrzne? A może awaria? Obie sytuacje nie wróżyłyby nic dobrego.
Nie musiał długo czekać na rozwikłanie zagadki. Samolot spadł kilkaset metrów dalej, wywołując inny rodzaj hałasu. Nie było widać płomieni, ale pojawiły się światła. Niestabilne, to gasły na dłuższą chwilę, by potem kilkakrotnie przebić się przez gęste smugi deszczu i ponownie zniknąć w ciemnościach.
Wpadł mokry do domu, by zarzucić coś na siebie, po czym wyskoczył na deszcz i ruszył biegiem w stronę katastrofy.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz