Strony

środa, 5 lutego 2014

Złodzieje Słońca

Słońce nie wzeszło.

Tak po prostu. Ludzie się budzili, a jego nadal nie było. To może być problem, jeśli się zastanowić. Nie mówiąc nawet o ciemności, przedłużającym się zimnie i wszechogarniającym poczucia zagrożenia, mogącym nadejść z każdej strony... Przecież żadna gwiazda nie może ot tak sobie zniknąć! To niedopuszczalne.

Rośliny uschną, roślinożerne zwierzęta zdechną, mięsożerne pójdą w ślady swoich słabszych obiadków, a na końcu ludzie uwieńczą grobowe dzieło. No i będzie zimno. Nie, zdecydowanie, słońce nie może ot tak sobie nie wzejść, kiedy powinno. Gdyby jeszcze pogoda była inna, ale musiał wiać chłodny wiatr, mimo iż mieli lato w pełni. W takich warunkach nie można przecież żyć!

Pępik – chłop w średnim wieku – był głęboko zdegustowany nastałą sytuacją. Nie tyle łańcuchem pokarmowym, na którym ni w ząb się nie znał, co właśnie temperaturą. Na niej również się nie znał, ale w końcu na co mu jakaś wiedza, skoro ziębiący wiatr wpychał mu się pod ubranie, a z ust leciała para? Wystarczy, że jesienią cała jego chata cieknie, a zimą wszystko zamarza. Witanie latem chłodów mu się stanowczo nie uśmiechało.

Stał teraz, mając przed sobą pole swego żywiciela, i dopiero uświadamiał sobie swoje zdanie. Wcześniej jakoś niczego dziwnego nie zauważył – nauczył się już chyba działać automatycznie i wyłączać na jakiś czas. Nikogo nie było. Słońca nie było. Zastanawiał się przez chwilę, czy aby nie wstał za wcześnie, ale od wieków mu się to nie zdarzyło. Przyszedł tu automatycznie, a teraz znajdował się za daleko od domu, by dowiedzieć się od innych gdzie podziała się ta wielka, jasna kula, na którą od tygodni wyklinają. Najwidoczniej nikt inny nie wpadł na to, by w taki dzień zwyczajnie kontynuować swoje monotonne życie. Cóż, ich sprawa. Kiedy przyjdzie nagradzać za dobrą pracę, będą tylko patrzyli... O ile będzie okazja. Na razie się nie zapowiadało, by w ogóle nadeszło jutro, a co dopiero koniec sezonu.

Kiedy tak sobie myślał, powoli dochodził do wniosku, że albo z nim nie najlepiej, albo świat się kończy. Od razu przypomniał sobie te wszystkie obrzędy, którym nie oddawał należytej uwagi. Może zmarli przybyli, by ukarać ich za niewiarę? Może przyszli po niego?

Coś wybuchło w oddali. I drugi raz. I znowu. I nastała cisza. Dźwięki dochodziły ze strony, z której przyszedł. I nagle nieobecność słońca stała się o wiele bardziej zauważalna. Natychmiast zniknęło oburzenie i myśli o pracy. Świat stał się ciemniejszy niż był dotychczas, wiatr jeszcze zimniejszy, a otoczenie dużo straszniejsze. Przynajmniej dla Pępika, który padł na kolana i wykonał żywo po trzykroć znak krzyża, modląc się z całym sercem do Najświętszej Maryi Panny. Strach nie pozwolił mu wydać z siebie żadnego dźwięku, więc robił to w myślach, poruszając tylko ustami. Każdy obcy odgłos sprawiał, że serce w jego piersi jeszcze mocniej wybijało swój morderczy rytm.

Naprawdę tylko cudem można nazwać fakt, że te wszystkie duchy z jego głowy nie wpędziły go w ramiona śmierci, kiedy tuż za jego plecami zarżał koń. Gdyby nie to, że oddał mocz kilka minut wcześniej... Chłop zerwał się na równe nogi i z trudem wyjąkał ostatnie słowa modlitwy, które miał jeszcze w głowie.

Miał przed sobą czterech identycznych jeźdźców, ledwo widocznych na ciemnym tle otoczenia. Żaden z nich nie miał odsłoniętej twarzy, każdy siedział spokojnie i bez ruchu, straszny i tajemniczy jak sama Kostucha. Niewykluczone, że kryła się gdzieś pośród nich. Może nawet przewodziła temu orszakowi. Od razu tak o nich pomyślał – Orszak Śmierci. Żadna inna myśl nie potrafiła znaleźć wygodnego miejsca w jego niewielkiej głowie.

– Twe modlitwy nam nie straszne, chłopie – odezwał się właśnie ten pierwszy. Jego głos może i był silny i zdecydowany – a przynajmniej właściciel tak nim próbował sterować – ale z całą pewnością nie należał do kobiety. Dziwne, co potrafi dodać otuchy w niektórych sytuacjach. Tylko czy aby sama Śmierć chciałaby rozmawiać ze śmiertelnikami? Nie lepiej trzymać się z tyłu, obok drugiego sługi i prowokować tych, po których przyszła, do jak najszybszego wyzionięcia ducha z samego strachu? – Przynosimy dla twoich bratków wiadomość, od której wysłuchania może wiele zależeć. Zachowaj więc uwagę!

Chłop stał, otwierając i zamykając buzię na zmianę. Nawet gdyby wiedział, co powiedzieć, nie potrafiłby zabrać głosu. Przez myśl przemknęło mu, czy aby nie powinien ruszyć jak najszybciej w którąkolwiek ze stron, byle dalej od nieznajomych. Konni jeźdźcy od zawsze nawiedzali okolice, bardzo często w kilkuosobowych grupkach. Jeśli jednak ktoś opowiadał o nich, podróżujących o tej porze i tak zamaskowanych, nie była to miła opowiastka, a raczej przestroga dla niegrzecznych małolatów.

– Jak widzisz, dzień nie nadszedł – zaczął mężczyzna, nie poruszając się ani odrobinę od przybycia. – Słońce nie wyłoniło się znad granicy świata. Nastały ciężkie czasy, czasy waszej próby! Czasy Mroku i Ciemności...

– Te słowa znaczą prawie to samo... – odezwał się cicho jakiś łagodny głos z tyłu, przerywając towarzyszowi tę podniosłą wypowiedź.

– Co... Możesz łaskawie mi nie przerywać? – spytał z wyrzutem mężczyzna, odwracając zakapturzoną głowę w stronę towarzysza po prawej. A może po lewej – Pępik nigdy nie był dobry w te klocki. – Dobrze wiesz ile czasu zajęło mi przygotowywanie lepszej przemowy!

– Tylko mówię – uspakajała go już głośniej kobieta, która była właścicielem owego łagodnego głosiku. Zdjęła kaptur z głowy i rozwiała złociste nawet w tym braku światła fale włosów. Była młoda. Młodsza od Pępika, jednak z całą pewnością wiedziała już, co to dojrzałość. Nie tyle jednak, ile mogłaby wiedzieć Kostucha. – Mamy działać, nie gadać. Zostałeś wybrany na przywódcę, człowieku, mówże konkretnie. – Odwróciła głowę do chłopa i, nie czekając na towarzysza, przejęła inicjatywę. – Słońce nie wzeszło i, jak widać, nie ma takiego zamiaru. Musisz zebrać wszystkich i wyruszyć na zachód, ponieważ to tam utknęło. Gdy tam dotrzecie, będziecie wiedzieć, że dotarliście. Wśród was znajdzie się ten, który poruszy życiodajną kulę ognia na nowo. Być może to właśnie ty. Masz okazję uratować świat, moje gratulacje.

Przywódca, nieco urażony, również zdjął kaptur i westchnął ociężale, gładząc się po niemal bezwłosej już głowie. Był stary. Można powiedzieć, że za stary nawet jak na mędrców tych czasów. Mamrotał coś do siebie.

Ktoś kichnął.

Było w tym wszystkim coś bardzo niepokojącego. Chłop nie zauważył tego od razu, ale powoli docierał do niego fakt, że nikt nie powinien mieć koni, którym świecą ślepia. Nie świecą się – świecą. Dosłownie. Tym świeciły. Jedna para promieniowała słabo czerwienią, druga zielenią, kolejna bielą czy też szarością. Nie był to blask jak tarczy księżyca w pełni. Raczej jego cień, odbity wielokrotnie od tafli wody. Najbardziej przerażające były te, które świeciły najsłabiej. Może dlatego, że ludzie uznają czerń nie za światło, a raczej za jego brak. Ze ślepi ogiera starca bił więc brak światła. Były czarne. I, co najciekawsze, dało się to zauważyć nawet w ciemnościach nocy.

– Tak, więc masz wielką szansę... – podjęła powoli kobieta, ale widać coś wytrąciło ją z rytmu, bo odczekała jeszcze chwilę, zanim zaczęła ponownie mówić. – To na pewno dobry pomysł? – zwróciła się ciszej do postaci obok, nadal patrząc na chłopa, który aktualnie wlepiał cały czas wzrok w brak światła.

– Nie nasza sprawa – odparł tylko zapytany, pociągając potężnie nosem i walcząc z potężną chrypą. Kobieta musiała mimo wszystko kontynuować rozmowę z Pępikiem, bo wszyscy wokół zdawali się nie interesować już daną sytuacją.

– Ej, chłopie – rzuciła głośno, aż adresat podskoczył – jesteś ty z nami? Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale właśnie powiedziałam, że możesz uratować świat.

– Jj...j-a....ja?

– Och. – Kobieta zainteresowała się nagle krajobrazem po swojej lewej, gdzie cienki sierp księżyca starał się nieudolnie przejąć rolę słońca. Westchnęła. – Ty musisz zwołać wszystkich na zachód, a my zajmiemy się resztą. Twoim zadaniem jest wykonać swoje zadanie, zanim my wykonamy swoje. Czyli masz jakieś siedem miesięcy, po których wszyscy zginiecie. Niewykluczone też, że w trakcie nie obejdzie się bez ofiar. Zrozumiałe?

– Yych...

– Skończyłaś? – Przywódca orszaku był nieco zniecierpliwiony. – Dobrze. Na nas już czas. Zbieramy się! – Nałożył kaptur i pociągnął za uzdę, obracając konia w kierunku drogi. Kobieta zrobiła to samo, dwóch tajemniczych towarzyszy stanęli na swoich miejscach. Ruszyli. Milczeli, dopóki nie oddalili się od chłopa na kilkanaście metrów.

– Nie gniewasz się chyba? – spytała kobieta, ale nie otrzymała odpowiedzi innej niż czyjeś kichnięcie. – Obawiam się, że i tak niczego nie zrozumiał. Trudne czasy.

– Było trzeba wyjaśnić dokładniej.

– Tak, najlepiej przez dziwaczne porównania i mnóstwo jasnych jak słońce symboli.

Przerwała im salwa kaszlnięć, zwieńczona głośnym splunięciem i przekleństwem.

– Uspokójcie się – powiedział słabym głosem mężczyzna, który do tej pory nie wydał z siebie żadnego dźwięku, poza cichym rzężeniem przy oddychaniu. – Nie każdy z nas ma siły na gadanie. Mamy wiele do zrobienia.

Orszak zniknął za plamą ciemności, będącą drzewami, pozostawiając Pępika samego. Ktoś inny może postąpiłby inaczej w stosunku do nieznajomych. Może zaczęliby się awanturować, nieufnie wypytywać o szczegóły, słuchać uważnie z widłami w ręku, a może kazaliby się wynosić, a sami uciekliby do domu. On jednak potrafił się awanturować jedynie w myślach, zanim doszło do jakiegokolwiek kontaktu, żeby pytać o szczegóły, musiałby zrozumieć, o co im chodziło, wideł nie miał, a nad ucieczką nawet myślał, ale coś mu nie pozwoliło.

W tej chwili nie pozostało mu już nic innego jak powrót do domu i opowiedzenie wszystkim o tym dziwacznym spotkaniu. A może nie powinien nic mówić? Uznają go za wariata i na tym się skończy.

Spojrzał na sierp księżyca.

Jeśli nie śpi, albo nie wstał za wcześnie, to mieli noc za dnia. Nie ciemny, zachmurzony dzień, tylko zwykłą, letnią, trochę zimną przez ten wiatr, noc. Jeśli ktoś tutaj zwariował, to cały świat.




Ktoś kiedyś powiedział, że magia dostępna jest dla wszystkich, wystarczy tylko odpowiednio pokierować własnym umysłem, że myśl potrafi stwarzać rzeczywistość. Ktoś inny, że magią jest to, co nieznane, a to, co znane, staje się nauką. Nauka jednak pozbawiona jest owej tajemniczości, która nadaje magii mocy. Sumując owe tezy można dojść do wniosku, że dopóki ludzie uważają to za bzdury, magia pozostaje magią i może istnieć. Gdyby każdy nauczył się umiejętnie posługiwać swoim umysłem, nieznane stałoby się znanym, więc magia straciłaby swą moc. To z kolei doprowadziłoby do zapętlenia, ponieważ znowu stałaby się nieznanym, więc mogłaby ją odzyskać, by potem ponownie utracić... Odważni mogą więc wysnuć tezę, że owe błędne koło trwa od niepamiętnych czasów i trwać będzie jeszcze długo po skończeniu się świata. Takie jest przeznaczenie sił ponadnaturalnych.

Na zachodzie w tym właśnie momencie tuziny szarozielonych, człekokształtnych stworów szaleńczo pracowały w pewnej grocie nad przeznaczeniem magii i może trochę też nad swoim. Byli tacy, którzy krzyczeli na innych oraz ci, którzy krzyków wysłuchiwali. Ci drudzy ponadto krzyczeli na siebie nawzajem, ponieważ była to rasa wyjątkowo hałaśliwa i gniewna, można powiedzieć wręcz prymitywna. Jednostki, które zanadto dały się ponieść nerwom, były uspakajane przez większych – mających niesamowite zdolności dyplomatyczne – i wsadzane na kilka godzin do ciasnych klatek, w których trudno by im było wykonać jakikolwiek ruch, nawet jeśli jeszcze miałyby na to siły.

Wszędzie dookoła w rytm bulgotliwych okrzyków i przekleństw, hałasu pracujących narzędzi oraz dziwnego brzęczenia powstawało bardzo osobliwe miasto. Niewielkie półkoliste chaty, na wpół ulepione z gliny, na wpół pozabijane deskami, z jednym tylko otworem, służącym do wchodzenia i wychodzenia. Żadnych rzędów, żadnych skupisk, po prostu – gdzie kto sobie zamarzył, tam stawiał dom z dostępnych w okolicy materiałów. Chaos.

Gdzieś pośrodku tego wszystkiego znajdował się pewien maleńki szczegół. Całkiem zauważalny maleńki szczegół. Kilka metrów nad powierzchnią twardej jak skała ziemi unosiła się stalowa kula wielkości trzech tych owalnych domostw. Sięgała prawie do sklepienia. Falowała, unosiła się powoli i, zatrzymywana przez siatkę ruchliwych, białoniebieskawych promieni, opadała do samej ziemi. Wokół niej stał okrąg kilku stworów, ubranych w czerwone szaty. Każdy z nich trzymał dłonie wysoko przed sobą i śpiewał coś niezrozumiałego. Z ich rąk wychodziły owe więzy, oplatające blaszany pokrowiec.

Komuś udało się ukraść słońce.




Pępik nie nadawał się do dowodzenia, o którym tak naprawdę niewiele wiedział. Do tej pory lubował się jedynie w narzekaniu na tych, którzy wiedzieli dużo więcej. Nie widział w tym nic złego – każdy to robił, nawet jeśli było dobrze, więc dlaczego on miałby być wyjątkiem? Tak wyglądało życie od niepamiętnych czasów. Każdy przy urodzeniu dostawał swoją rolę i miał obowiązek, by na nią narzekać oraz zazdrościć innym. I na nich też narzekać.

A teraz nagle świat wrzucił go w wir dowodzenia, zupełnie jakby oszalał – ale to już zostało przecież ustalone wcześniej. Świat nigdy nie był normalny, ostatnio tylko trochę bardziej zwracał na siebie uwagę.

Chłop jednak w tej chwili mało się tym przejmował. Miał inne problemy. Zastał wioskę w płomieniach, zupełnie zniszczoną. To, czego aktualnie nie pożerał ogień, stało opuszczone i zdemolowane od środka. Ludzie uciekli bądź zostali wybici. Tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, zabrano w niewolę przez bandę dzikich łupieżców, którzy tamtędy przeszli.

Zrozumiał, że to nie są żarty, on nie śpi, a świat naprawdę się kończy, kiedy znalazł ciała swojej żony i trzech synów, przeszyte strzałami. Nie były jedyne, które musiał minąć, docierając do własnego domu. Potrafił rozpoznać każdą z ofiar, znał ich wszystkich. Ale kiedy znalazł swoją rodzinę, reszta przestała się liczyć. Podczas gdy on bał się spotkania ze śmiercią tak daleko od swoich bliskich, ona bezczelnie przybyła właśnie po nich. Jak gdyby chciała napluć mu w twarz i jeszcze się z tego bezczelnie zaśmiać.

Dużo czasu minęło zanim zauważył, że nie jest sam. Niektórzy mieszkańcy zdołali zbiec z drogi bandytów, którzy nie gonili za nimi, nie próbowali ich wymordować. Zupełnie jakby chcieli tylko zaznaczyć swoją obecność, zostawiając świadków. A może w ogóle o tym nie myśleli, może byli po prostu szaleni?

Ocalało kilkoro dzieci, dwie kobiety i siedmiu mężczyzn. Każdy z tych ostatnich milczał, żaden nie pchał się przed szereg. Nikt nie musiał niczego tłumaczyć, nikt nie potrzebował wyjaśnień. Wszyscy bez słowa zebrali się przy Pępiku, czekając na decyzje, jakby przyszedł do nich sam pan i władca, a nie zwykły chłop, którego znają od dziecka.

Jeden wdzięczny Bogu za to, że udało mu się uratować część rodziny, reszta pełna poczucia winy. Z całej wioski, nie licząc tych, którzy zginęli, tylko jeden znalazł w sobie tyle honoru i człowieczeństwa, by uratować kogoś oprócz siebie samego. Jeden człowiek. Przynajmniej tak to widział Pępik, dostrzegający w tej chwili jedynie ciemną stronę wszystkiego. Sprawa mogła przecież wyglądać zupełnie inaczej. Ale jakie to miało znaczenie?

Ruszyli na zachód, jak kazała czwórka nieznajomych, o których zdążył już niemal zapomnieć. Dlaczego właśnie tam? Nie miał pojęcia. Równie dobrze mógł pójść na południe, jednak jaki miałby w tym cel? Najbliższe miasto i tak znajdowało się właśnie w kierunku, za którym zniknęło słońce. I tak właśnie zrobi – dojdzie do miasta, gdzie dowie się więcej, odpocznie i gdzie oni wszyscy przestaną tak na niego patrzeć, przestaną słuchać jego niepewnych decyzji o postoju, wyruszeniu w dalszą drogę, przerwie na posiłek czy zmianie kierunku marszu, gdzie przestaną za nim chodzić i będzie mógł spokojnie wybudzić się z transu, w który zapadł. Gdzie dotrze do niego, co się stało w ciągu ostatnich godzin.




Światem zaczęły targać wstrząsy. Planeta pękała w jednej chwili i tworzyła w swej grubej powłoce rowy o szerokości wielu kilometrów, długości kontynentów. Woda wlewała się w nie, sprawiając, że oceany zmniejszyły znacznie swoją objętość. Niebo w jednym miejscu odsłonięte na gwiazdy, których nigdy człowiek nie zdołał dojrzeć nocą, w drugim przykryte potężną warstwą chmur burzowych.

Wyładowania sięgające do samej ziemi, trąby powietrzne pojawiające się i znikające w tempie, jakiego nikt wcześniej nie widział i niejednokrotnie ponownie już nie zobaczy. Wybuchy wulkanów, o których istnieniu żadna nawet religijna banda nie miała pojęcia. Masowy pomór zwierząt wszelakich gatunków, trujące opary w powietrzu, kwaśne deszcze i gwałtowne przymrozki. A wokół tego ludzie, którzy walczyli między sobą, zamiast łączyć siły.

Księżyc przybywał i ubywał, odmierzając miesiące. Nikt nie zauważył, że w miarę upływających dni zaczął tracić swój blask, zupełnie jak niektóre gwiazdy wokoło. Spora większość, lecz nie wszystkie. Moc błędnych przekonań jest bardzo potężna, jednak prawda zawsze wyjdzie na jaw prędzej czy później.

Łatwiej było natomiast zauważyć inny fakt, nieco bardziej niepokojący, choć na razie niezrozumiały dla ludzi, którzy mieli chyba dużo więcej zmartwień dookoła. Otóż, miesiąc na niebie stawał się coraz większy, kratery na jego powierzchni coraz bardziej widoczne. Gdyby nie to, że gasnął, zamiast rozkwitać złotą barwą, można by pomyśleć, iż rzeczywiście próbuje przejąć rolę słońca. Niestety, nawet księżyc podlegał pewnym prawom. Prawa te w niedalekiej przyszłości mogą postawić go przed ostatnim etapem koła, zwanego historią. Zmierzał on bowiem na spotkanie z planetą, z której powstał eony wcześniej.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz