Strony

środa, 24 grudnia 2014

II Ratunek

Stracił kontrolę nad pojazdem. 303 nie reagowała na żadne z jego poleceń, mimo iż minutę temu wszystko działało poprawnie. System ochronny zawiódł. Wszystko huczało jak diabli. Odkrył się, to koniec.

Po raz pierwszy w życiu popełnił błąd, a pojęcia nawet nie miał jaki. Perfekcyjność aż po grób. Do tego nieznane dotąd uczucie bezsilności, wypełniające każdą drobinę powietrza, które tak cudownie smakowało. Cóż za bogactwo doświadczeń jednej nocy.

Maszyną szarpnęło, jakby dopiero teraz wykonywała zaległe rozkazy, a i to niekoniecznie. Poderwała się do góry, przetoczyła kilkakrotnie wokół własnej osi, i uderzyła o coś ogonem. Całą milczącą wieczność później dziób zarył w ziemię, powodując nagłą, acz bardzo przyjemną dla odmiany ciemność.

Za chwilę mieli po niego wrócić, dokończyć sprawę. Gdyby tylko miał troszkę więcej czasu, odrobinę, przez jego umysł mogłaby przemknąć myśl, że może zasady, które ustanowił, były nie do końca właściwe. A może jednak to i lepiej, że ciemność nadeszła, inaczej musiałby nazwać siebie tchórzem i zejść ze stanowiska.

Tak, wolałby chyba umrzeć...



Nie tym razem.

Chociaż, kiedy się przebudził, ktoś bardzo usilnie starał się go dobić. Pamiętał szarpania, ból, hałas... krzyki w jakimś dziwnym dialekcie. Potem ktoś go gdzieś ciągnął, prowadził, oblewał zimną wodą? Był zdezorientowany. Czyżby jeden z jego dawnych kompanów wymyślił sobie własny sposób na "dokończenie sprawy"? Miał wielu wrogów...

Na przemian z poddawaniem się woli dręczyciela, próbował się jej również oprzeć, szarpać, wyrywać, ale głowa pulsowała przeszywającym bólem, który odbierał mu siły. Kilkakrotnie zemdlał na sekundę, dwie. Kiedy zobaczył człowieka, pochylającego się nad nim, ogarnął go strach – ten zaś wbrew pozorom znał i to bardzo dobrze. Próbował wstać, walczyć, ale wtedy nadeszło kolejne zamroczenie. A może to wszystko mu się śniło? Może tylko wydawało mu się, że walczy? Nie miał pojęcia. Majaki mieszały się z rzeczywistością, która odpływała coraz dalej w niepamięć.

Słodką, błogą niepamięć...



Nigdy w życiu nie przeżył czegoś takiego.

Samolot był chyba jakąś nową wersją myśliwca wojskowego, a raczej nowoczesną, bo nie posiadał ani dobrze zarysowanych skrzydeł i ogona, ani widocznych silników, trudno więc było porównać go do czegoś, co Fylkir widział na zdjęciach. Gdyby nie wielka dziura w przyległej teraz do ziemi kabinie, tak od dołu jak i od góry wyglądałby identycznie. Miał kształt smukłego trójkąta, a może raczej czworościanu, i wyglądał jak czarne, porysowane, miejscami lekko powgniatane od kamieni pudło, w którym człowiek mógłby zmieścić się jedynie kosztem długotrwałego bólu pleców.

Nie sam jednak samolot był tutaj najbardziej zastanawiający – w każdej kropli deszczu, rozpryskującej się o jego powierzchnię, odbijały się miliardy maleńkich kryształków światła, tworzących falę o niesamowitej aurze, podobnej do hologramów z filmów zeszłego stulecia. Im bliżej podchodził, tym słabiej promieniowało, z odległości kilku metrów było już tylko granatowym cieniem, oplatającym myśliwiec.

Fylkir miał ochotę obejść wrak dookoła, choć nierówność terenu i błoto sprawiały mu poważne problemy. Chciał go obejrzeć, zbadać – w końcu od dekady był inżynierem. I choć nieco innej dziedziny, jego zmysł poznawczy działał jak należy. Był zafascynowany. Nie widział w znalezisku nic, poza nowoczesną technologią, wynalezioną przez ludzi pewnie gdzieś na południowym zachodzie. Technologią, jakiej nigdy nawet nie marzył ujrzeć na własne oczy. Mimo to owo "światło" poruszało pewne rejony jego mózgu, wrzeszczące do świadomości "chłopie, coś tu jest nie tak, wracaj do domu, do łóżka, do spania!" Ale nie zatrzymał się ani na moment.

Maszyna drgnęła. Ze środka wydobył się jęk, co natychmiast rozjaśniło mężczyźnie w głowie, wyrzucając z niej wszelki nonsens. Był i pilot. Pilot, który najprawdopodobniej przeżył zderzenie samolotu, pędzącego z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę, z całkiem twardą ziemią.

– Już! – krzyknął odruchowo, natychmiast przyspieszając. Sprzęt zatrzymał się na ścianie z ziemi, wyrastającej nad stromym wzniesieniem, na które udało mu się jeszcze wślizgnąć. Kiedy pilot poruszał się w środku, całość niebezpiecznie drgała, grożąc zleceniem z powrotem na dół. Musiał być lekki jak piórko, przebiegło przez myśl inżynierowi, choć starał się nie zwracać uwagi na niepotrzebne szczegóły. – Lepiej się nie ruszaj! Spróbuję cię wyciągnąć...

Pozbył się butem resztek szkła wystającego z kabiny, uważając, by nie zrobić przy tym krzywdy ani sobie, ani szczęściarzowi w środku, który co chwila mamrotał coś pod nosem.

Żeby cokolwiek zdziałać, musiał położyć się na ziemi, a i tak miał niewiele miejsca na jakiekolwiek manewry. Kiedy wsunął głowę do myśliwca, łapiąc się odruchowo jego ciepłej mimo wiatru i deszczu obudowy, zielonkawym blaskiem zaświecił mocno uszkodzony panel z dziwnymi symbolami, wydając przy tym kilka krótkich sygnałów dźwiękowych o wysokiej częstotliwości. Był zakrwawiony. Ukazał na moment szarą sylwetkę, zwisającą z fotela. I tylko ją, w zasadzie niczego więcej tam nie było. Potem zgasł.

Fylkir obrócił się na plecy i wsunął nieco głębiej, żeby dokładniej zbadać pasy bezpieczeństwa, podtrzymujące pilota w powietrzu. Musiał być ostrożny, ponieważ trudno było tam o stabilne podparcie dla nóg. Nie chciał też sprawiać niepotrzebnego bólu człowiekowi, który spadł przed chwilą z nieba. Ciągle nie mógł w to uwierzyć.

– Cholera – zaklął, kiedy pojął, że targanie na nic się nie zda, a mechanizmu zwalniającego albo nie ma po tej stronie, albo jest czymś, co nie reaguje na wciskanie, ciągnięcie, przekręcanie ani nawet próbę wyrwania.

Gdy puścił zrezygnowany, wielkie cielsko pilota ot tak spadło wprost na niego, a całą maszyną mocno szarpnęło. Dziób wraku przechylił się na prawą stronę, obracając ją o kilka stopni. Krawędź rozbitej kabiny przejechała po boku inżyniera, zostawiając głębokie rozdarcie, po czym zatrzymała się dobrodusznie. Mężczyzna gwałtownie odsunął się od niej, tracąc grunt pod nogami i zlatując na sam dół, razem z pilotem, który nie wydał przy tym z siebie żadnego dźwięku.

Fylkir wręcz przeciwnie. Szereg przekleństw i tłumionych jęków bólu zostało porwane przez wiatr, gdy próbował podnieść się z ziemi. Przynajmniej pilot został wyciągnięty na zewnątrz, mimo iż przez najgorszą ekipę ratunkową, jaką mógłby sobie zapewne wyobrazić.

Wtem niebo rozświetlił czerwony błysk, a gleba kilkadziesiąt metrów dalej wybuchła płomieniami. Zanim ratownik zdążył cokolwiek pomyśleć, kolejny pocisk uderzył już znacznie bliżej. Wrak zaczął zjeżdżać w dół.

Wyglądało na to, że na myślenie nie ma czasu, a władzę należy oddać instynktowi, napędzanemu adrenaliną. Mężczyzna zarzucił sobie na szyję ramię wyższego i cięższego pilota i zaczął nie tyle prowadzić, co ciągnąć go jak najdalej od miejsca katastrofy. Maszyna minęła ich o kilka metrów i zatrzymała się na płaskiej powierzchni. Ale to nie ona stanowił teraz największe zagrożenie. Po tych dwóch wybuchach nastąpiła chwila przerwy, ale Fylkir nie miał złudnej nadziei, że to koniec. Ktoś bardzo chciał śmierci pilota i na pewno dwa ślepe strzały nie zaspokoją jego ambicji.

– Hej, facet, pomóż mi trochę! – wydarł się do ucha nieznajomego, dysząc ze zmęczenia już po kilku krokach. Serce waliło jak diabli. Deszcz dodawał sił, ale huk w uszach nie ustępował, odbierając powoli hartu ducha. Śmierć była blisko. Bliżej niż kiedykolwiek, a on nie miał nawet czasu sobie tego uświadomić.

Tamten zaś postanowił utrudnić mu zadanie. Ocknął się, stanął o własnych siłach, lecz nie próbował pójść dalej. Wręcz przeciwnie – szarpał się, wyrywał, kiedy Fylkich starał się nakłonić go do drogi.

– Ktoś chce nas wysadzić w powietrze! Musimy biec, widzisz ten ogień? No ruszaj się, zanim nas rozwalą!

Pilot nic nie odpowiedział. Upadł na kolana, łapiąc się za głowę. Nie kontaktował, nic do niego nie docierało. Oderwał dłonie od skroni i spojrzał na nie, jakby je pierwszy raz w życiu oglądał. Fylkir złapał go za przedramię i pociągnął, ale tamten nie rozumiał. Wyszarpał się i przewrócił na plecy. Zupełnie jakby był pijany, pozbawiony sił, choć ciągle walczący. Próbował się jeszcze podnieść, ale nie dał rady. Może znowu zemdlał. Trudno było cokolwiek dostrzec w tych ciemnościach.

– Zaraz zginiemy! – Kiedy tak patrzył na cień nieznajomego, był niemal pewien, że to tylko jego chora wyobraźnia. Nie ma żadnego pilota, a on zaraz pożegna się z życiem przez głupotę, przez wiarę w jakieś pieprzone duchy, które usiłują zwabić go w ogień. – Nie oglądaj się za siebię... – powtórzył szeptem słowa swojej babki, odwracając się od mężczyzny i ruszając przed siebie, by jak najszybciej dotrzeć do urwiska, które powinno się gdzieś tam znajdować. – Nie daj się demonom... To podstępne skurczysyny, pamiętaj, Fylkirze. Tylko się nie odwracaj.

Niestety, kiedy kolejny wybuch rozjaśnił okolicę w zastępstwie poprzednich, już gasnących, odwrócił się. Pilot nadal leżał tam, gdzie go zostawił, ogień wyzywał na pojedynek deszcz kilka metrów dalej. Ciekawe, że nie było słychać wybuchów, tylko widać to, co je powodowało.

Wojna, nic innego nie przychodziło mu na myśl. Wojna i to z użyciem najnowszej technologii. Na razie cicha, ale skoro tutaj miał ktoś zginąć, to z całą pewnością w innych miejscach świata poległo już setki innych. Nawet jeśli niczego nie słyszał w radiu czy telewizji, nikt nie mógł się już czuć bezpiecznie. A skoro to wojna, nie mógł stać obojętnie.

– Zginiesz. – szepnął do siebie, zaciskając mocno pięści. – Yyych... Pieprzyć to.



Kiedy odzyskał na powrót przytomność, nadal czuł na sobie uderzenia setek małych, zimnych kropelek wody, tak przyjemnie obmywających mu twarz, tak cudownie smakujących. Przez nie 303 przestała działać jak należy, to one doprowadziły do katastrofy, były przyczyną jego śmierci. A jednak nie mógł nacieszyć się tym wyjątkowym, nieznanym do tej pory uczuciem na twarzy i dłoniach.

I wtedy pojawił się on. Człowiek. Znowu.

Tym razem nie krzyczał, a szeptał coś do siebie. Złapał go pod ramię, nie zważając na słabe próby wyrwania się, i prowadził. Zupełnie jakby nabrał nowych sił, szedł szybkim tempem z jeszcze szybszym oddechem i tętnem. On potrafił je usłyszeć. Tak samo jak ciche buczenie innych pojazdów.

Mieli mało czasu. Nic nie widzą, dlatego nie trafili za pierwszym razem. Jeśli będą usilnie starać się wykonać jego polecenie, skażą siebie na podobny jemu los. Wtedy przylecą kolejni. Być może zorientują się w odpowiednim tempie. W najlepszym wypadku straci piątkę.

Oby mieli więcej szczęścia i zginęli przy uderzeniu.

Dlaczego on jeszcze żyje!?



Jest. Dotarł. Zaledwie pięćdziesiąt, może sto metrów od wraku, ale czuł, jakby pokonał maraton. Płuca paliły, ciepły do tej pory wiatr kłuł przy oddychaniu jakby nagle temperatura obniżyła się o dziesięć stopni. Fylkir nigdy nie palił papierosów, a przynajmniej chciał w to wierzyć. W młodości miewał słabe momenty, nawet na tę chwilę mu się zdarzało. Być może właśnie odczuwał tego konsekwencje, choć bardziej prawdopodobne było olbrzymie zmęczenie.

Rzeka płynęła dwa metry pod nim, wypełniając głęboki na tyle samo rów. Podejrzewał, że miałby duże szanse, idąc po prostu w stronę swojego domu, ale prędzej padłby trupem ze zmęczenia, niż dotargał tam ten wielki, strasznie uparty kawał mięsa. Na dole będzie mógł to przeczekać. O ile pan pilot nie zechce się utopić.

Czy tylko on tutaj miał zdrowy rozsądek? Wszyscy inni chcieli umrzeć?

– Co to za świat, ja się pytam? – Myśl wydarła się na zewnątrz, najwyraźniej układ nerwowy Fylkira nie dawał sobie rady.



Z dalszych wydarzeń pamiętał jedynie, że stało się coś okropnego. Czuł, jak całe jego ciało zostaje zgniatane, szybko, gwałtownie, jakby ponownie w coś uderzył, tylko o wiele potężniej. Przenikliwe zimno zostało natychmiast zwielokrotnione, dopływ powietrza odcięty.

Czy tak wyglądała śmierć? Nic strasznego, jeśli już się było po. Tylko dlaczego, do cholery, jeszcze nie było po?

2 komentarze :

  1. Miałem napisać parę dni temu, ale internet mi szwankował. Tak więc zapowiada się nieźle. Rozbity samolot może być czymś nie z tego świata, albo po prostu tajnym projektem rządowym. I było też coś o Polsce, co rzadko się zdarza ;D
    Muszę jednak przyznać, że bardziej mnie ciekawi Gigant i mam nadzieję, że do niego wrócisz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gigant będzie, będzie, od dawna stoi jeden rozdział już i czeka, aż go poprawię, dziś zamierzałem go nawet opublikować, ale zobaczę jeszcze czy to wyjdzie. Po napisaniu jakiegoś większego kawałka tekstu mam zwykle krótszy lub dłuższy okres nicnierobienia w kwestii pisania. I taki właśnie czas staram się teraz przetrwać ;d

      Ratunek... W dalszej części chyba większość zagadek się wyjaśnia, choć kto mnie tam wie.

      Usuń