Strony

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Koszmarków Czas

Pierwszy post, który zamierzam tutaj opublikować w najbliższym czasie, pisze się od kilku dni. Pomyślałem jednak, że zanim proces ten ulegnie finalizacji, opublikuję tutaj swoje krótkie, zeszłoroczne opowiadanie wysłane na jeden z konkursów – odrobinę zmodyfikowane. Nie jest ono może wysokich lotów, do tego z trochę niecodzienną fabułą (no i nie zdobyło żadnego ciekawego miejsca), ale głupio, by tak leżało sobie zakurzone na dysku.




Ciemność. Cały świat opanowała nieprzenikniona czerń – jakby miał zamknięte oczy, choć przecież sekundę temu je otwierał. Leżał płasko na twardej, drewnianej posadzce z krzywych i niewygodnych desek, a z ust ciekła mu ślina. W głowie czuł dziwne odrętwienie, całe ciało mu jakoś ciążyło, a na dodatek miał wrażenie, że zamiast krwi w żyłach całe mrowisko odbywało niekończącą się migrację. Czyżby upadł ze sporej wysokości? Kości miał całe, przynajmniej nic go aż tak bardzo nie bolało. Kręgosłup też raczej sprawny. No i chyba żyje. Chyba. Niczego już nie można być pewnym, kiedy człowiek budzi się w ciemnościach z luką w pamięci.

Z trudem uniósł głowę, wsunął ręce pod swoje ciężkie cielsko i podniósł górną jego połowę. Odruchowo wytarł usta w dłoń, wysilając wzrok by cokolwiek zobaczyć. Usiłował znaleźć przed sobą jakieś znajome kształt. Nic, brak nawet najsłabiej widocznego zarysu czegokolwiek. Tak przed nim, jak i nad nim, za i po obu stronach. Żadnych gwiazd, żadnego przepływu powietrza, żadnych odgłosów natury – musiał więc być w jakimś pomieszczeniu. No tak, deski, które przed chwilą próbował zmiękczyć własną śliną. Na zewnątrz raczej takie nie występują. Nawet myślało mu się ciężko!

Wstał. Był... nagi. Dlaczego wcześniej tego nie zauważył? Przecież różnica w odczuciach jest raczej konkretna!

Ogarnęło go zdenerwowanie, zabarwione nutką strachu. Zanim zdążył pomyśleć, że to sen – jeden z tych, którymi zawsze straszą w telewizji, a który tak naprawdę nikomu się nie śni... Jemu się nie śnił. Do tej pory. W każdym razie zanim zdążył sobie to uświadomić, kilka metrów przed nim pojawiły się dwa czerwone światełka. A właściwie – ślepia. Czerwone, paskudne ślepia, należące do tego typu istot, których nie ogląda się dwa razy. I nie para, tylko dwie. Nie, cztery. Więcej?

To zabawne, bo w pierwszej chwili skojarzyły mu się one z czterema szeregami choinkowych lampek. Bycie Świętym Mikołajem czasem zobowiązuje do takich szalonych skojarzeń. Zobowiązuje również do poważnego zatarcia granicy między możliwym, a niemożliwym i Święty uświadomił to sobie w momencie, kiedy gdzieś za demonicznymi oczyskami pojawiła się wielka, bogata w ozdoby choinka. Rzucała migające różnymi kolorami, złowieszcze światło na zaprzęg reniferów. Tak, były i renifery. Stały naprzeciw nagiego Mikołaja. To do nich należały owe ślepia. Bardzo nieprzyjazne.

Teraz pytanie – czy to sen, czy bardzo zła rzeczywistość? Może pozwolić sobie na czekanie aż to wszystko minie, czy powinien uciekać, zanim prawda dobierze mu się do nagiego tyłka? Coś mu podpowiadało, że powinien wybrać to drugie, jednak ciało nie miało ochoty współpracować. Złapał go chwilowy paraliż.

– Jaka gustowna czapeczka, Mikołaju... – odezwał się jeden z reniferów i zaczął nerwowo poruszać długimi nogami. W ślad za nim poszła reszta. Miały bardzo ostre zęby, jeśli już się przyjrzeć. Trudno by nie, ponieważ zaczęły je eksponować w dziwacznym uśmiechu.

Czy moje potrafiły mówić? – przebiegło mu przez myśl, zanim zorientował się, że rzeczywiście ma na głowie swoją czerwono-białą czapkę. Ciemna przestrzeń, która do tej pory nadal pozostawała nieznaną, zamieniła się w nieskończone połacie śniegu. Zimnego, bardzo zimnego, jak mówiły nagie stopy Mikołaja. Pojawiło się i niebo, do tego z gwiazdami. I srebrzystą tarczą księżyca.

To sen, teraz był już pewien, ale jakoś nie polepszało mu to humoru. Bo jak niby miał się obudzić? Szczypanie nie pomagało...

– Może cię gdzieś podwieźć? – rozległ się przyprawiający o dreszcze głos drugiego renifera. A właściwie od kilku sekund już nie. Wraz z pojawieniem się koszmarnego krajobrazu, zwierzęta zaczęły zmieniać postać. Rosły im pazury, kły i mięśnie, sierść stała się czarna jak cały świat jeszcze pięć minut temu, rogi zniknęły, tak samo kopyta, pyski wydłużyły się i zaczęła z nich cieknąć ślina. Chwila, moment i Święty miał przed sobą całą watahę wielkich basiorów, zaprzęgniętych w jego własne sanie. Nie wyglądały na zadowolonych z tego powodu.

Ruszył biegiem, ale szybko okazało się, że za sobą ma dosyć pokaźne wzniesienie, a gustowna czapeczka nie była ostatnim elementem ubioru, który miał go dziś zaskoczyć. Znowu miał na sobie pełne wyposażenie – od ciepłych czarnych butów, czerwono-białych spodni i płaszczu, po... worek. Pełen prezentów. Ciężki i przyklejony jakimś sposobem do rąk Mikołaja.

Nie potrafił wspinać się po nieco zbyt sypkim śniegu, targając za sobą ciążący niemiłosiernie wór. Wdrapywał się dwa metry w górę, po czym ześlizgiwał na dół, podnosił na nogi i gorączkowo zabierał do kolejnej próby. Po kilku razach zaczął się pocić, a grube odzienie niczego mu nie ułatwiało. Do tego coraz głośniejszy stawał się dochodzący zza pleców odgłos dyszących wilków. W pewnym momencie któryś zaczął się śmiać, a reszta powoli dołączała do niego. Śmiały się coraz głośniej. W sposób bardzo ludzki, a jednocześnie zupełnie obcy, dziki, szalony, zły.

– Nie zdążysz rozwieźć prezentów, jeśli będziesz się tak guzdrał – zawarczał któryś i wszystkie ryknęły jeszcze głośniejszym rechotem. Jakby tego było mało, ze wszystkich stron rozlał się po tej koszmarnej przestrzeni dźwięk dzwoneczków, tak dobrze znany Świętemu. Była to komenda dla basiorów. Ruszyły w pogoń, a śmiech przerodził się w groźny warkot. Bardzo blisko uszu. Zbyt blisko.

Dzwoneczki poruszały się gdzieś w eterze w stałym rytmie, nie przerywając swej radosnej pieśni ani na sekundę.




To by było na tyle. Mam nadzieję, że się podobało.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz